Kiedy postanowiliśmy udać się do Grobowca Arona, nie sądziliśmy jak trudnym okaże się to przedsięwzięciem. Z Petry droga biegnie w górę i trzeba przygotować się na 4-godzinną wspinaczkę w temperaturze bliskiej 40st.C. Tyle wiedzieliśmy. Wyruszyliśmy około południa, po tym jak zaliczyliśmy przedzieranie się przez wąwóz Wadi Al-Mudhlim. Już to było dość wyczerpujące, w wąwozie leżały głazy, trzeba było najpierw podciągać się a później po nich opuszczać z drugiej strony a czasem iść jak pająk, ręce i nogi opierając na wąskich ścianach. Optymistycznie założyliśmy, że była to zaprawa przed dalszą drogą. Wyczytaliśmy w przewodniku, że w połowie drogi będzie można odpocząć w kawiarni i poszliśmy. Hmmm... kawiarnia pośrodku skał? Brzmiało intrygująco.
Początkowo droga wiodła śród skał, w których widać było liczne jaskinie. Zamieszkane, co może choć trochę widać na zdjęciu.
To było całkiem spore osiedle, ale nie było widać zbyt wielu mieszkańców. Czasem ktoś wychylił się zza wejścia i spoglądał na naszą czwórkę. Niezbyt miło, jak nam się wydawało. Cóż, poza nami nie było innych wędrowców i podobno, mało który turysta zapędza się w te strony. Już kiedy wychodziliśmy z Petry dwóch mężczyzn szło za nami i dziwnie się przyglądało, później gdzieś się zawieruszyli. Pomyśleliśmy, że to pewnie policja turystyczna patrzy dokąd się udamy.
Po 1,5 godzinie drogi w pełnym słońcu, bez choćby skrawka cienia, zobaczyliśmy szałas ze stuletnim chyba właścicielem. To była kawiarnia opisana w przewodniku. Mniejsza z jej wyglądem, ważne że można było napić się kawy, herbaty czy coca-coli. Mam takie wrażenie, że tę ostatnią można kupić wszędzie, niewiarygodna jest sława i rozprzestrzenianie tego napoju.
Półgodzinny odpoczynek podreperował trochę siły, ale wiedziałam, że nie jest dobrze. Nigdy jeszcze nie wędrowałam w takim słońcu i pomimo osłoniętej głowy i dbałości o nawadnianie, czułam się coraz gorzej a przed nami był jeszcze kawał drogi. I nadal żadnej nadziei na cień. Szliśmy przez brunatno-czekoladowe skały, dla mnie wyglądało to tak, jakby ktoś usypał tysiące kopców z brudnego piasku. A my pośrodku.
Kiedy do grobowca została jakaś godzina drogi zbuntowałam się ja i mój organizm. Przed oczami latały mi jakieś czarne płatki, nogi się uginały i zbierało mi się na wymioty. Jedyną możliwą opcją, żeby dojść do siebie było położenie się pod jakimś niewielkim głazem tak, żeby głowa była w cieniu. I jeszcze oblanie jej, drogocenną w tym momencie, wodą. Po 20 minutach mogłam iść dalej i o dziwo, czułam się już dobrze do samego końca wędrówki.
Gdy szczyt był tuż, tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, pojawił się przed nami... policjant! Nie mam do tej pory pojęcia skąd się tam wziął. Może siedział gdzieś w ukrytej jaskini i obserwował drogę? Co dziwniejsze powiedział, że nas zaprowadzi i na krok nas nie odstępował. Trzeba pamiętać, że Grobowiec Arona jest świętym miejscem także dla muzułmanów. Czyżby bali się, że jacyś terroryści zechcą im je zniszczyć? Jakby nie było, policjant był miły, zrobił sobie z nami zdjęcie, odpowiadał na pytania i poza jednym zgrzytem, spowodowanym przeze mnie, było to bardzo miłe spotkanie. Stałam sobie otóż obok kopuły, wypatrywałam rzeki Jordan, patrzyłam na te rozległe przestrzenie i tak całkiem bez zastanowienia wyciągnęłam rękę i zapytałam: "Tam jest Izrael, prawda?". Na co policjant spoważniał, skarcił mnie wzrokiem i odparł: "Palestyna". Nauczka na przyszłość, trzeba pamiętać z kim się rozmawia.
Tu wejście na górę i fragmenty klasztoru z czasów bizantyjskich oraz widok ze szczytu.
To już ja, odpoczywam po ciężkiej wędrówce.
Tak nam było miło tam na górze, wiał wietrzyk, można było posiedzieć w cieniu, odpocząć, że nastroju nie popsuło nam nawet to, że do samego grobu wejście było zamknięte. W końcu dotarło do nas, że jest już prawie17-ta a my mamy długą drogę do wyjścia z Petry. Podziękowaliśmy policjantowi, który po kilkunastu minutach schodzenia po prostu gdzieś zniknął i przyspieszyliśmy. Ponieważ ciemno robiło się chwilę po 19-tej, chcieliśmy przynajmniej dotrzeć do centrum Petry, wierzyliśmy, że stamtąd jakoś damy radę wydostać się po ciemku, bo droga była już szeroka i równa. Biegliśmy więc prawie, planując tylko krótki postój w kawiarni - woda nam się skończyła, całe szczęście, że nie było już tak gorąco. Tempo mieliśmy niezłe i dość szybko dotarliśmy do pierwszych jaskiń. A tam, na naszą drogę wyszły przepiękne, malutkie szczeniaczki. I pomimo, że nie próbowaliśmy ich dotykać, najwyraźniej sama nasza obecność zdenerwowała psią matkę, bo rzuciła się na nas z wyszczerzonymi zębami, głośno ujadając. Któryś z chłopaków krzyknął, żeby znaleźć duże kamienie, bo to jedyne, czego psy się boją. Ledwo zdążyliśmy to zrobić a już przybiegły psy z całej okolicy. I zapewniam, że nie były to miłe pieski, raczej wielkie, wściekłe kundle. Na szczęście kamienie okazały się skuteczne, bo żaden z mieszkańców nie kwapił się do pomocy. Po tej przygodzie to już prawie galopem lecieliśmy na dół. Kawiarnia i tak była zamknięta, ale nam z wrażenia odechciało się pić.
Petra przywitała nas ciemną nocą i handlarzami, którzy powoli zamykali swoje kramy, więc kupiliśmy coś do picia i po omacku, bo chyba nie muszę mówić, że latarek nie zabraliśmy, ruszyliśmy do wyjścia. Znalezienie się w gęstej czerni w takim miejscu jest bardzo dziwne. Te wszystkie budowle w nocy nabierają zupełnie innego wymiaru, stają się tajemnicze, nieprzystępne i przez chwilę naprawdę można poczuć, że cofnęło się w czasie.
A potem było już tylko przejście przez wąwóz pełen śpiących Beduinów i powrót do Wadi Musa, gdzie nocowaliśmy a gdzie czekała na nas pyszna kolacja i jeszcze lepsze słodycze na deser.