czwartek, 16 grudnia 2010

Nepal - część 4

Kolejny dzień i kolejna wczesna pobudka. Tak, tak, tutaj zawsze wstaje się przed szóstą. Szybkie śniadanie i w drogę. Plan na dziś to dotrzeć do Manangu, jednej z większych miejscowości na naszej trasie. Po drodze planujemy postoje w dwóch zawieszonych na zboczach gór, tybetańskich wioskach oraz popołudniowy odpoczynek w miejscowości Bragha słynącej z wypieku przepysznych ciastek. Dzień ma być ciężki, minimum 9 godz. marszu. Po wyjściu z Pisangu najpierw idziemy przez niskie zarośla i krzewy, aby następnie wspinać się stromym podejściem pokonując prawie 500 m w pionie. Kto po górach chodzi, ten wie, co to oznacza. Na szczycie czeka herbata, ale ja, kiedy tam docieram jestem tak zmęczona, ze nie mam siły nawet na mówienie. A to oznacza u mnie stan skrajnego wyczerpania. Na szczęście w górach organizm regeneruje się szybko i po półgodzinnym odpoczynku jestem gotowa do dalszej drogi.



u góry - pola i wioski nepalskie oraz mali mieszkańcy Nepalu poniżej



Wioski tybetańskie, które mijamy są urocze i wyglądają, jakby trwały tu niezmienione od wieków. Ludzie mili, uśmiechnięci i pomimo, iż nie znają angielskiego, z porozumiewaniem się nie ma najmniejszych problemów. Po którymś z kolejnych postojów postanawiamy wyprzedzić naszego przewodnika. Czujemy się już dość pewnie, wydaje się nam, że szlak jest widoczny, no i mamy mapki. W efekcie gubimy drogę i błądzimy w Himalajach, do Braghi zamiast godzinę idziemy trzy i to trasą, która na zmianę stromo wznosi się i opada. Nie dość, że ledwo żyjemy, to dodatkowo martwimy się o resztę ekipy. Idziemy jednak dzielnie, wiemy że musimy zejść w dolinę rzeki a stamtąd już jakoś dotrzemy do Manangu. Musimy też trzymać się razem, co sprawia, że trzeba ujednolicić tempo marszu a to jest strasznie męczące. Nie możemy jednak rozdzielić się i ryzykować kolejne odłączenia z dala od szlaku. Wściekamy się więc na siebie, ale idziemy dalej. W końcu dostrzegamy drewnianą tabliczkę z napisem Bragha. Hurra!!! Jesteśmy uratowani! Są ciastka, jest herbata, jest świetnie. Najadam się do nieprzytomności czekoladowymi i cynamonowymi ciachami, wskutek czego od razu robi mi się niedobrze i mam wrażenie, że już nigdzie dziś nie dotrę. Przez moment mam nawet ochotę odpocząć w przydrożnym rowie. Wlokę się do Manangu noga za nogą. Czuję, że dopada mnie kryzys. Jestem tak zmęczona, że po wejściu do schroniska rzucam się tak, jak stoję na łóżko i nie mam siły ani na prysznic ( a jest ciepła woda!!! ), ani na jedzenie, ani na nic. Leżę i dogorywam. Na szczęście w grupie nie da się nad sobą rozczulać, więc w końcu docieram do łazienki i nawet myję włosy. Na mokrą głowę naciągam wełnianą czapkę, zakładam suche rzeczy i idę do jadalni, żeby się dosuszyć. Nie daj Boże złapać tu jakieś choróbsko.



im wyżej, tym ciekawsze widoki


W Manganu mieliśmy zatrzymać się przez dwie noce, żeby mieć jeden dzień na aklimatyzację, ale ponieważ wszyscy czujemy się dobrze, natlenienie krwi mamy dobre, więc idziemy dalej, Ten dzień może być nam bardziej potrzebny gdzieś wyżej. Od przełęczy Thorong La dzielą nas dwa dni drogi. Na tej wysokości nie można zbyt szybko pokonywać kolejnych wzniesień, więc idziemy tylko 3-4 godziny dziennie. Czasem biorę głęboki oddech a płuca i tak nie chcą się napełnić. Ale nie jest źle, daję radę.




trzy powyższe fotki, to różne ujęcia Annapurny, na dole jedna z okolicznych gór


Kolejny dzień to droga do Yak Kharki. Wolnym tempem, z przystankami i dużą ilością płynów. Chyba najgorsze jest to ostatnie. Wcale nie mam ochoty na wlewanie w siebie kilku litrów wody dziennie, ale jak mus, to mus. Byle nie czuć objawów wysokości. W południe jesteśmy już na miejscu. Wyżej nie możemy iść a czasu mamy co niemiara. Przynoszę sobie śpiwór do jadalni i wyciągam się na długiej ławie. Czytam. Część osób zasypia, kilka coś pisze albo rozmawia. Mamy taki zwyczaj, że wieczorem czytamy na głos książkę opisującą wyprawę naszą trasą a później co kto lubi, gry, milczenie lub sen. Dawno nie czułam takiej przyjemności z bycia z innymi. Chyba zapomniałam jak to jest i teraz sobie przypominam. I obiecuję, że już nie zapomnę.

6 komentarzy:

  1. ooo rany..rozmarzyłam sie.. dwie pierwsze foty i taaa przestrzeń.. piękne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Greto, odwiedziłaś zaczarowane miejsca. Podziwiam za wysiłek i odwagę!
    To dziecko jest urocze :)
    Dobrej nocy.
    O.

    OdpowiedzUsuń
  3. Za tą przestrzenią najbardziej tęsknię. Mam wrażenie, że jeszcze na mongolskich stepach można by ją tak poczuć...

    OdpowiedzUsuń
  4. Nepal faktycznie jest zaczarowany, Obieżyświatko. Bardzo polecam. Teraz już nie pamiętam wysiłku, tylko same pozytywy :)
    Śnij pięknie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. O ... widze ze nam nieźle dozujesz i choć myślałam że najpiękniejsze zdjęcie to w cz.3 góra w słońcu to zaczynam się wahać. Zmęczenia się nie boję, ale pewnie nie jestem aż takim pasjonatą, przerażaja mnie warunki higieniczne, nawet "wąskie "rury na Krymie:))

    OdpowiedzUsuń
  6. Staram się zdążyć przed Świętami :)
    Mnie warunki higieniczne niezyt przeszkadzają, tzn. czasem tak, ale szybko o tym zapominam i nie męczą mnie one w czasie podróży, co mnie cieszy, bo dzięki temu docieram do takich właśnie miejsc. A jaka cudowna wydaje się własna łazienka po powrocie :DDD
    Dziś w planach zdjęcia z kolejnego wschodu słońca, najpiękniejszego jaki widziałam.

    OdpowiedzUsuń