Przekopując się przez zakamarki pamięci zatrzymałam się na dłużej w Fezie, mieście którego plątanina uliczek i zaułków nie raz wyprowdziła mnie na manowce, czyli obrzeża, z których za sprawą chyba tylko cudu, udawało mi się trafić do wynajmowanego przez nas domu. Medina w Fezie przypomina labirynt. Na dobrą sprawę faktycznie trzeba by było stosować sztuczkę Ariadny, żeby się nie zgubić w tych zakrętach, zawijasach, skrótach, uskokach, zaułkach i nie wiadomo czym jeszcze. Już pierwszego dnia postanowiłam przestać się tym przejmować i iść po prostu tam, gdzie mnie oczy i nogi poniosą, drogą powrotną martwiąc się później. O dziwo, sprawdziło się to i od tej pory poruszłam się tylko w ten sposób.
Fez jest fascynujący, ale też tajemniczy i mroczny. Jakby pod powierzchnią kramów, sklepików i uprzejmych uśmiechów toczyło się drugie, nieuchwytne dla turysty, życie. I już, już wydaje ci się, że możesz dotnąć tych podskórnych wibracji a tymczasem figa! Fez kolejny raz z nas zakpił, pokazując jedynie to, co można zobaczyć na lakierowanych widokówkach.
W Fezie jadłam najpyszniejszą marokańską zupę - harirę i zajadałam się pastillą - potrawą z mięsa gołębia, migdałów, cynamonu, jabłek, szafranu i cytryn zapieczonych w delikatnych płatkach ciasta warka ( cieńsza odmiana ciasta filo ). To miasto wie, jak zadowolić odwiedzających.
Jedną z osobliwości są tutejsze farbiarnie, które niczym wielobarwny plaster miodu wcisnęły się pomiędzy stare zabudowania. Zatrudnieni w nich mężczyźni udeptują w kadziach naturalne barwniki pomieszane z odchodami gołębi, zmiękczającymi farbowane tu skóry zwierzęce. Dookoła pełno jest sklepików z wszelkimi możliwymi skórzanymi wyrobami. We wszystkich kolorach świata! Nie sposób oprzeć się zakupom, kiedy zewsząd kuszą fuksjowe torebki, turkusowe kurteczki, oranżowe portfeliki, malinowe rękawiczki, oliwkowe, cytrynowe, limonkowe, waniliowe i inne... smakowite cuda. Ja przywiozłam wyszywane kolorowymi nićmi baleriny, których nie powstydziłaby się Szeherezada. Żałuję, że tylko jedną parę.
aż mi się oko rozblysło na mysl samą o oliwkowych rękawiczkach.. Greto czy nie czujesz ze czas najwyzszy juz skroic sobie znwou nowe sukienki?;)
OdpowiedzUsuńCzuję, czuję :) tylko zastanawiam się nad tym czy wzór ma być nepalski czy mongolski? :)))
OdpowiedzUsuńOstatnio w marokańskiej (a właściwie "saharyjskiej", bo tak się nazywała) knajpce kelner zaproponował mi pastillę. Już pomijając to, że nie mogę sucré-salé, to przyznam, że myśl o mięsie gołębia mnie trochę odrzuciła...
OdpowiedzUsuńCzaro, mi ułatwiło sprawę to, że jedząc nie wiedziałam co to za mięso. Dopytałam kiedy talerz był pusty. Ale inna sprawa, że ja będąc w podróży jem w zasadzie wszystko, co tylko można spróbować, więc pewnie nawet gdybym wiedziała, to i tak bym się skusiła. Potrawa jest rewelacyjna, jedno z najlepszych dań jakie kiedykolwiek jadłam.
OdpowiedzUsuńTak obrazowo to napisalaś i przedstawilaś, ze wyobrazilam to sobie doskonale :-)
OdpowiedzUsuńgołebie mięsko jest wspaniałe! zazdraszczam dodatków, bo ja tylko po staropolsku - pieczone gołabki :)ale fajne chłopaki, chciałoby się rzec"chodż pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko" ;)
OdpowiedzUsuńDominiko :)
OdpowiedzUsuńLidko, ja pierwszy raz jadłam takie mięso, ale potrawa jest boska!
OdpowiedzUsuńChłopaki fajne, ale był jeden mankament - tam potwornie śmierdziało. Doprawdy nie wiem jak oni tam wytrzymują.
zapachy mają to do siebie, że z czasem mniej je czuć. jak z perfumami...
OdpowiedzUsuńto już wiem, czego nie zdążyłam spróbować w maroko ;)))
pozdrawiam porannie. albo raczej już południowo ;)
I znowu kolorowo u Ciebie Greto :) Pięknie!
OdpowiedzUsuńMięsa gołębia jeszcze nie jadłam.Ale chętnie bym spróbowała tej potrawy.
O.
Magiana, ale pamiętasz JAK tam śmierdziało??? Nie wiem czy bym się przyzwyczaiła.
OdpowiedzUsuńPastillę polecam, ciekawe czy w Polsce ją przyrządzają?
Pozdrowienia :)
Obieżyświatko, koloruję usilnie szarą rzeczywistość :)
OdpowiedzUsuńJeśli tylko będziesz miała okazję, to spróbuj, jest naprawdę pyszna. Marokańska kuchnia jest jedną na najlepszych na świecie.
pamiętam, pamiętam. ale pamiętam też, że spodziewałam się, że będzie gorzej po tym, co wcześniej czytałam. może dlatego, że w tych, które widziałyśmy, nie było czerwonego ;)
OdpowiedzUsuńMy widzieliśmy czerwone, bo nas jakiś sklepikarz zgarnął z ulicy i ze swojego tarasu pokazywał. No i śmierdziało przeokropnie.
OdpowiedzUsuńGreto, uwierz mi na słowo, nie smierdziało tak żle (też byłam w farbiarni i garbiarni) najgorzej wg mnie śmierdzi w magazynie surowych,tylko solonych skór baranich mojego kolegi! po powrocie musiałam wyprać ubranie i wziąć prysznic bo sama śmierdziałam. To było zimą, nawet nie próbuję sobie wyobrazić tego smrodu w lecie :) Dzięki Bogu zdjęcia są bezwonne!!! :)
OdpowiedzUsuńBleeeee... to ja bym chyba nie wytrzymała. W Fezie stałam na tarasie na drugim piętrze i ledwo dawałam radę. Wiem już co powinnam omijać :)
OdpowiedzUsuńAle pachnące zdjęcia byłyby super!