poniedziałek, 28 maja 2012

Moje ulubione

Najbardziej lubię ten czas, kiedy włoski dzień powoli odchodzi w przeszłość. Już nic nie trzeba, można przestać być turystą, pozbyć się wyrzutów sumienia, że jeszcze jeden kościół, jeszcze jedno muzeum, jeszcze jeden zaułek, jeszcze jedna piazza...

Wystarczy po prostu usiąść i być.





piątek, 25 maja 2012

Madonny

...





Och i ach i tym podobne jedynie westchnienia pojawiają się od czasu do czasu, a w zasadzie częściej, po powrocie z Italii.  W snach wciąż słoneczno-cieniste uliczki, piazze pełne bawiących się dzieci i podpierających ściany sędziwych włoskich matron, w ustach smak espresso i tortu figowo-orzechowego. Jestem Włoszką, której złośliwie przewrotny los nakazał urodzić się w zupełnie innym kraju. Za każdym razem wracam stamtąd z nadmiarem energii, optymizmem wydobywającym się z każdej komórki ciała i przekonaniem, że jednak la dolce vita!

A więc da się być szczęśliwą. I nikt nie jest do tego potrzebny, szczęście jest jest tam tak naturalnym stanem, że nawet nie dziwi, po prostu jest. Otwierasz rano oczy i okiennice i wiesz, że ten dzień będzie świetny, że ty będziesz cudowna i nawet jeśli coś, co sobie zaplanowałaś, nie wyjdzie, to nie szkodzi, to co spotka cię zamiast, okaże się ciekawsze i bardziej "na miejscu". We Włoszech sprawy układają się tak, jak powinny. I dziwi mnie jedynie to, że mieszkańcy półwyspu wciąż nie wpadli na pomysł, żeby to szczęście sprzedawać w małych fiolkach. Sama zapakowałabym nimi całą walizkę, żeby dawkować je sobie w szaro-szare jesienne i zimowe dni. Ponieważ jednak technologia przetwarzania i obróbki tego delikatnego materiału wciąż wydaje się niejasna, pozostają zdjęcia. I sny. I wspomnienia. Oraz przeszukiwanie stron internetowych w poszukiwaniu biletów lotniczych. Bo ja tam wrócę. To pewne.

Dziś dwa krótkie strzały. I wiem, wiem... jestem Wam wciąż winna Azję :)