Mam w sobie taką skazę, która powoduje, że nawet w najbardziej radosnych momentach mego życia, gdzieś tam w głębi pika smutek. Malutki, prawie niewidoczny a jednak uwiera jak ziarenko piasku. Potrafi się przyczaić, ledwie tlić i już, już, wydaje się, że go nie ma a tymczasem ujawnia się z dużą siłą w najmniej spodziewanych momentach. Kiedyś z nim walczyłam, później udawałam, że go nie ma, teraz go akceptuję i to jest chyba najlepsze, co mogłam zrobić.
Tak sobie myślę, że to przez ten smutek pokochałam wnętrza starych kościołów, mroczne kapliczki a nade wszystko świątynie wschodniego obrządku. Lubię ich półmrok, zapach kadzidła, śpiewy mnichów, ciszę i spokój. Zachwyca mnie przepych zdobień, misterność ikon. Potrafię pół dnia spędzić w takim miejscu. Czasem wydaje mi się, że wewnętrzne ukojenie znaleźć mogłabym jedynie w zaciszu klasztoru. Ale pewnie się mylę. Wiem jednak, że takie świątynie i góry, to jedyne miejsca, w których nie gnam, zatrzymuję się, jestem.
Nie mam z tych miejsc dobrych zdjęć, w części nie można było ich robić, tam gdzie mogłam, nie miałam obecnego sprzętu. Pokazuję więc to, co mam, są to bardzo bliskie mi miejsca i chętnie bym do nich wróciła.