niedziela, 31 października 2010

O nicości inaczej






                                                  Czy ja wiem?
                                                  Żyć trawio.
                                                  Żucio śnić.
                                                  Gębą z podmuchem pić i pić
                                                  Całe wiadro?

                                                  Dojenie
                                                  Nie, nie, racja!
                                                  Cielić się nie chcę...

                                                  A anielić?

                                                  Trzeba mieć równy lot
                                                  I dobry głos.

                                                  A ja już schrypłam.
                                                  W kościach też.
                                                  Nicość to nienajgorsza rzecz.

- M. Białoszewski




Te dni... Jak oswoić to, czego boję się najbardziej? O czym ostatnio myślę. Trzy rzeczy na "s": samotność, starość, śmierć. I paradoksalnie polubiłam cmentarze.


sobota, 30 października 2010

Niech mi się śnią...

...wyspy kolorowe, morza błękitne, słońce gorące i przestrzenie bezkresne. I jeszcze zaułki medin, przepych bazarów, sylwetki świątyń, pałace z tysiąca nocy.  Niech mi się śnią tak długo, aż wyśnię następną podróż.
Ta, w której mi towarzyszyliście w zasadzie kończy się tutaj. Bo po Grecji była jeszcze chwilka w Istambule i powrót, ale ja poczułam, że wracam, kiedy zobaczyłam zachód słońca na Morzu Egejskim. I właśnie wtedy zaczęłam tęsknić. Do życia w drodze, do plecaka, do ludzi, do zmęczenia, zachwytu, niedospania i tego wszystkiego, co towarzyszy wyjazdom.

Pora planować kolejną wyprawę :)






piątek, 29 października 2010

Kolory Grecji

Grecja jest biało-błękitna, tak jak jej flaga. Od czasu do czasu, dla wzmocnienia efektu, trafia się w tym oceanie spokoju, żółta lub zielona kropla.
Grecja jest wesoła, uśmiechnięta, szczęśliwa.
Grecja pachnie pysznościami, zachęca do smakowania ryb, oliwek, wina.
Grecja jest leniwa. Jak ja dzisiaj, dlatego zostawiam Was ze zdjęciami, one opowiedzą za mnie.
 
 










 

środa, 27 października 2010

Lekcja historii starożytnej

Na pożegnanie z Kapadocją postanowiliśmy odwiedzić Uchisar z cytadelą mieszczącą się na najwyższej w terenie skale, skąd roztacza się rozległy widok na okolicę a później zrobić sobie spacer Doliną Gołębi aż do Göreme. Uchisar to małe miasteczko, do którego podwieźli nas uprzejmi tureccy policjanci. Skała, na której mieści się górująca nad miejscowością twierdza, wygląda z daleka jak szwajcarski ser, tak bardzo jest podziurawiona jaskiniami, w których mieszczą się hoteliki, restauracje, bary.



Na ulicy przed samym wejściem kupuję od stuletniej chyba babuleńki piękną, szydełkową chustę. Będzie w chłodne, jesienne dni przypominać mi Turcję.
Widok wart był wycieczki na szczyt, ale ponieważ upał doskwierał i to mocno, szybko ewakuowaliśmy się w dolinę. A przynajmniej chcieliśmy, bo okazało się, że nie jest to takie proste. Wybraliśmy chyba najgorszą z możliwych do zejścia dróg, stromą, wąską, z osuwającym się podłożem. Przypomniałam sobie czasy dzieciństwa, kiedy to zjeżdżanie na własnej pupie, nie wydawało się takie straszne. A nawet stanowiło niezłą frajdę. Później było już lepiej. Dolina przepiękna, po obu stronach, w skałach ukryte są klasztory i gołębniki - stąd nazwa, dołem wije się wąska ścieżka, od czasu do czasu mignie małe poletko warzywne lub mini-sad, z pachnącymi, kuszącymi kolorami owocami rosnącymi na rachitycznych drzewkach. Gdzieniegdzie jaskinia, w której, sądząc po obecności prania, śladach ogniska i psach przed wejściem, najwyraźniej ktoś mieszka. Tyle, że całą trasę do Göreme trudno nazwać spacerem. Ścieżka, w którymś momencie wzbija się w górę, trawersuje zbocza i nagle prawie urywa na stromej skale. I kiedy tak staliśmy zastanawiając się co dalej, z drugiej strony, przecząc prawom grawitacji, drepcząc w przyklepanych trampkach, nadszedł stary Turek. Zapytał skąd jesteśmy, podrapał się po głowie, coś tam wymamrotał pod nosem i pognał inną trasą nakazując, byśmy poszli za nim. Przeżyliśmy a wybawca zażądał za to obiadu w restauracji i paczki papierosów. Stanęło na papierosach. Do tej pory sądzę, że on tam specjalnie czatował na turystów. Ot, strategia zarobkowania.



Wieczorem czekał nas wyjazd do Selcuku. Po drodze mogliśmy zobaczyć Pamukkale, ale musielibyśmy wysiąść z autobusu o 4 rano, poczekać na wschód słońca, biegiem zaliczyć wapienne tarasy i dojechać w ciągu dnia nad Morze Egejskie. Zrezygnowaliśmy, zakładając, że zobaczymy to następnym razem, bez pośpiechu i nie na zasadzie odhaczenia kolejnej atrakcji.
Selcuk okazał się miłym miasteczkiem, jednak już po jednym dniu okazało się, że nie mamy tu co robić! W samym mieście obejrzeć można dużą cytadelę położoną na wzgórzu Ayasoluk, oraz Bazylikę Św.Jana - miejsce pochówku Św.Jana Ewangelisty. Nieco dalej, ale wciąż na boczu wzniesienia znajduje się meczet Isy Beya a kilkaset metrów dalej pozostałości po jednym z siedmiu cudów świata, czyli po Artemizjonie. Pozostałości to w zasadzie jedna kolumna, co widać dokładnie na zdjęciu. A była to kiedyś olbrzymia świątynia, stanowiąca ozdobę całej Azji Mniejszej. Ponieważ zobaczenie tych atrakcji nie zajęło nam zbyt wiele czasu, postanowiliśmy udać się pieszo do oddalonego o 3 km Efezu.

Twierdza w Selcuku


Fragmenty kamiennych płyt z dziedzińca Isa Bey Camii


Artemizjon



Część drogi biegnie piękną, zacienioną aleją, strzeżoną przez szpaler posągów. Starałam sobie wyobrazić tę drogę kilka tysięcy lat wcześniej, czy wyglądała tak samo, jakie wrażenie robiła na przybyszach?


Nam szło się nią całkiem przyjemnie. Sam Efez jest natomiast miejscem koszmarnym, z tysiącami turystów, setkami autobusów, tłumem próbujących zarobić taksówkarzy, sklepikarzy, naganiaczy. Na szczęście niedaleko jest mały gaj oliwny i plantacje cytrusów a także grecka knajpka serwująca przepyszne, nadziewane naleśniki i zimny ayran, więc złe wrażenie udało się nieco zatrzeć. Ale mimo wszystko pozostanę fanką Palmyry i Gerazy.
Miasta wybrzeża Morza Egejskiego to miejsca typowo wakacyjne. Setki klubów, dyskotek, hoteli i sklepów mają zapewnić przebywającym tu osobom maksimum rozrywek. Brrr... do tej pory, na samo wspomnienie, cierpnie mi skóra. Chociaż podobno i tu można znaleźć oazy spokoju. My w tym celu popłynęłiśmy na Samos. Ale o Grecji następnym razem :)

poniedziałek, 25 października 2010

Kto rano wstaje...

...ten ogląda takie widoki. Pod warunkiem, ze obudził się w Kapadocji i bladym świtem udało mu się wygrać walkę ze snem i zmęczeniem. Ale chyba każdy się zgodzi, że było warto.








piątek, 22 października 2010

Kapadokya

Nadszedł w końcu moment na opuszczenie Istambułu. Z dworca położonego w azjatyckiej części miasta ruszyliśmy prosto w serce Kapadocji, czyli do miasteczka Göreme. Warto przy okazji poświęcić słów kilka tureckim autobusom, bowiem jest to zjawisko, które z rozrzewnieniem będę wspominać patrząc na flotę rodzimego PKS-u. Otóż tureckie autobusy są marzeniem każdego podróżnika: nowoczesne, lśniące, czyściutkie, wygodne, z miłą ( w większości przypadków ) obsługą. Wsiada sobie człowiek, zapada się w wygodnym siedzeniu, przed sobą ma ekranik telewizora, dostaje kawę, herbatę, sok, wodę, czy co tam chce, do tego ciasteczko i wilgotną chusteczkę do rąk. Steward liczy pasażerów na każdym postoju, zaznacza dokąd kto jedzie, więc nie ma mowy, żeby przespać swój przystanek, pomaga załadować bagaż, generalnie opiekuje się podróżnym. Większe firmy autobusowe zapewniają nawet bezpłatny transport do centrum, bo dworce w dużych miastach są z reguły położone na uboczu. Spora część kraju ma autostrady lub bardzo dobre drogi. Pod tym względem Turcja jest zdecydowanie bardziej w Europie niż Polska.
Inna sprawa, że po 12 godz. spędzonych w autobusie i tak jest się zmęczonym, chociaż patrząc na podróżujących Turków, często w podeszłym bardzo wieku, miałam wrażenie, że ich to nie dotyczy. Nad ranem byli tak samo rześcy, jak przy wsiadaniu do autobusu, podczas gdy my z trudem rozprostowywaliśmy nogi i otwieraliśmy oczy. Może oni po prostu wsiadali bardziej wypoczęci, bo jeśli chodzi o nas, to podróż zawsze poprzedzał niezwykle intensywny dzień.
Do Göreme docieramy więc zmęczeni, ale widok, który pojawia się za oknem skuteczenie to zmęczenie niweluje. Przynajmniej na jakiś czas. Kapadocja mnie zaskakuje. Pomimo, iż widziałam masę zdjęć z tego terenu, oglądałam programy TV, czytałam relacje, to i tak siedzę z szeroko otwartymi oczami i wydaje mi się, że oto znalazłam się w jakiejś nierzeczywistości, baśniowej krainie, mam wrażenie, że za chwilę zza najbliższego pagórka wyłoni się krasnolud albo R2D2 ( miłośnicy Gwiezdnych Wojen wiedzą kto zacz, zresztą niektóre sekwencje tej kultowej produkcji były kręcone właśnie tutaj ). Krajobraz ten możliwy stał się za sprawą tufu, czyli wulkanicznego, bardzo miękkiego podłoża, które poddane erozji i sile rąk człowieka, zaskakuje teraz niezwykłymi formami. Bo też czego tu nie ma? Są grzybki, stożki, domki, podziemne miasta, mieszkania w jaskiniach, wąwozy, doliny, wszystko to fantazyjne, lekkie, ulotne. Z oddali ksztalty te wyglądają jak stare, gdzieniegdzie dziurawe lub pocerowane koronki. Wraz z zapadnięciem zmierzchu, kiedy zapalają się setki świateł, ma się wrażenie przebywania w kosmicznym mieście lub wielopoziomowym latającym spodku.
My Kapadocję zwiedzaliśmy na własną rękę, omijając z dala agencje turystyczne oraz miejsca tłumnie nawiedzane przez turystów. Dzięki temu czuliśmy się momentami jak odkrywcy, bo poza nami jak okiem sięgnąć nie widać było żadnych ludzi. Korzystaliśmy też z porad mieszkańców, którzy podwożąc nas z miejsca na miejsce podpowiadali, co warto zobaczyć. Tak trafiliśmy do uroczego małego miasteczka o nazwie Mustafapasa. To stara grecka osada, opuszczona przez Greków w 1923 roku, w której zachowały się ich bogato zdobione domy i kościoły. Miejsce jest klimatyczne i prawie w ogóle nie uczęszczane. Może dzięki temu i dzięki mężczyźnie, który nas tam przywiózł, udało nam się zobaczyć jak wygląda taki dom wewnątrz. Mieliśmy okazję podziwiać freski na ścianach, starą wielką kuchnię ze spiżarnią pełną rozmaitych przetworów zamkniętych w pękatych słojach, duży, porośnięty bujną roślinnością dziedziniec i mały, ale bardzo przyjemny ogród.
Za miastem, wśród pól i skał wije się ścieżka, którą przy odrobinie szczęścia można dotrzeć do tufowych domków i starych świątyń. Nam udało się odkryć trzy kościoły i dom, w którym, mogę się założyć, mieszkały kiedyś krasnoludy. Przynajmniej na to wyglądał.


Poniżej uliczka w Göreme i kilka migawek z miasteczka.






Panorama ze wzgórza nad miastem.



Taki krajobraz towarzyszył nam w drodze do opuszczonych świątyń.



A tu już skalne domostwa




i wnętrze kościoła.



Brama wejściowa do szkoły w Mustafapasa



I na koniec bardzo pocztówkowy widoczek, w tym miejscu zatrzymują się na 10 minut wszystkie autokary tylko po to, żeby turyści mogli zrobić efektowną fotkę ( my dotarliśmy tam pieszo, idąc z dołu i przedzierając się przez jakieś chaszcze, patrzono więc na nas dość dziwnie ).
 

środa, 20 października 2010

Bazarowo, zakupowo

Jadąc do Istambułu z niecierpliwością oczekiwałam wizyty na bazarach. Znałam wcześniej suki Damaszku, Aleppo i Marrakeszu, więc zachwyt budził we mnie fakt, że oto stanę na największym bazarze świata, zwanym Grand Bazaar.
Bazar ten został otwarty w 1461 roku i jest największym tego typu obiektem na świecie. Na powierzchni 30,7 ha mieści się ponad 4.000 sklepików, ok. 60-uliczek, 25 wejść, cztery fontanny, dwa meczety, wiele knajpek i warsztatów, nie ma natomiast, niestety, atmosfery typowej dla wschodnich targowisk. Turcja jest coraz bardziej europejska i widać to tutaj doskonale. Nie ma mowy o długim targowaniu się, o wypiciu herbaty wewnatrz sklepu, sprzedawcy często w ogóle nie chcą się targować a ceny są wyższe niż w sklepikach na ulicach Sultanahmet. Na szczęście jest jeszcze Bazar Egipski, zwany też Korzennym, na którym odnaleźć można wszystkie przyprawy świata i to miejsce zdecydowanie zaspokaja moją tęsknotę za atmosferą znaną mi z wcześniejszych podróży. Nie oznacza to jednak, że spacer po Grand Bazaar nie ma sensu. Warto pospacerować, zgubić się, kupić kilka drobiazgów i wypić aromatyczną herbatę. W końcu można tu kupić niemal wszystko.




lampy




dywany




olśniewającą biżuterię


I wiele, wiele innych. A to, czego nie znajdziemy wewnątrz bazaru, na pewno uda nam się nabyć w sklepikach położonych na otaczających go uliczkach.