niedziela, 28 listopada 2010

Piękne historie

Po całej serii kryminałów nadszedł czas na inne filmy. W ten oto sposób w ciągu ostatnich dni obejrzałam "Na krawędzi nieba", "Mongoła", "Jestem miłością" oraz "Jedz, módl się, kochaj". Cztery zupełnie różne filmy, różne historie, inne emocje przy oglądaniu. Od dramatu do miłej opowiastki. Każdy inny i na swój sposób wciągający. Nawet ostatni, który okazał się doskonały na miły, niedzielny, zimowy wieczór.

Nie o recenzje jednak chodzi w tym wpisie. Ani nawet nie o niezwykłość kina. O cóż więc? O historie. Te, które każdy z nas nosi w sobie, które potrafią zmieniać życie, o których chce się pamiętać, lub które chce się zapomnieć. Zawsze lubiłam mówić. Dopiero od  niedawna zaczęłam słuchać. Zaskakujące jest co można usłyszeć, kiedy tylko ma się trochę czasu i chęci do wysłuchania drugiego człowieka. Sporo historii przegapiłam, mam nadzieję, że część zdążę jeszcze usłyszeć, nadrobić swoją nieuwagę. Na część jest niestety za późno. Wiele historii brzmi we mnie, może kiedyś je spiszę.

Lubię historie dobrze opowiedziane.

Lubię zatopić się w lekturze.

Lubię zapaść się w miękki, kinowy fotel i przez kilkadziesiąt minut być w samym centrum opowieści. Mam wtedy wrażenie, że ktoś pozwolił mi na to, bym przez chwilę była gościem w jego życiu. A czasem odkładam książkę, wychodzę z kina i dzieje się to naprawdę.

Tak bardzo chciałabym niczego już nie przegapić...


piątek, 26 listopada 2010

Deszczowy tydzień

Kiedy taka pogoda za oknem


Nastrój poprawić mogła jedynie filiżanka aromatycznego espresso



i jabłka zapiekane z migdałami, cynamonem i miodem - na deser.


Tymczasem dzisiaj rano powitała mnie najprawdziwsza zima, taka z mrozem, śniegiem i słońcem. Co prawda nie zdążyłam uchwycić tych cudeniek, bo niebo szybo zasnuło się chmurami, ale wszystko przede mną, prawda? I oby nie wracała paskudna, listopadowa plucha.

Za to za mną 16 filmów z ulubionym Poirot'em, przeczytane 4 książki, sporo artykułów dotyczących fotografii i 2,5 tyg. spędzone w większości w łóżku lub na sofie. Koniec. Jutro wracam do pracy.

środa, 24 listopada 2010

Zenobia

Jechaliśmy przez piaski Syrii i nagle naszym oczom ukazał się taki oto widok:


Bagdad Cafe nie mogliśmy ominąć, od razu wiedzieliśmy, że to doskonałe miejsce na to, żeby zjeść obiad i napić się herbaty. Wnętrze było chłodne, zacienione i przytulne. W jednym z pomieszczeń na ścianach wisiały beduińskie suknie, niektóre naprawdę piękne, tylko potwornie drogie. A ja tak bardzo chciałam choćby na chwilę ubrać jedną z nich. Postanowiłam wykorzystać słabość tamtejszych mężczyzn do blondynek, uśmiechnęłam się szeroko, poprosiłam i... mogłam przebierać się do woli, co skutecznie skracało czas oczekiwania na posiłek. Najbardziej do gustu przypadła mi długa, czarna suknia wyszywana jasnozłotą nitką, do tego chusta obszyta koronką na włosy i narzutka ze złotymi, dużymi cekinami na brzegach zarzucona na ramiona. Stałam przed lustrem, zadowolona ze swojego wyglądu, kiedy usłyszałam od przechodzącego kelnera:

- Wyglądasz jak Zenobia.

Cooooo??? Ja jak jakaś Zenobia? Co to za żarty?

Już miałam się odezwać, oburzona tym, co usłyszałam, kiedy jeden z chłopaków dusząć się ze śmiechu, powiedział:

- Nie bądź taka obrażona, to największy komplement jaki mogłaś usłyszeć. Przecież Zenobia to królowa Palmyry. Wielka władczyni, podobno była piękna i mądra - chichotał już na dobre. Przez chwilę zastanowiłam się czy dopiero teraz nie powinnam się obrazić, ale jednak zrezygnowałam.

Na szczęście "Zenobią" byłam tylko przez kolejne dwa dni. Jakoś mi to nie przeszkadzało kiedy spacerowałam wzdłuż szpaleru kolumn, wspinałam się na mury cytadeli, albo siedziałam nocą wśród ruin wpatrując się w gwiazdy.










Jeśli więc ktoś nazwie was Zenobią, nie obrażajcie się, bo to wielki komplement :)

poniedziałek, 22 listopada 2010

Pustynna kraina

Podróżując po Jordanii często zastanawiałam się jak żyją tamtejsi ludzie. Jak potrafią funkcjonować nie widząc roślin, lub oglądając ich szczątkowe formy? Duże oazy zieleni to rzadkość w tym kraju, ja w zasadzie widziałam tylko jedną - nadmorską Akabę. Reszta wyglądała tak:





Dobrze czułam się wśród tych piasków i nagich skał a tym, jak bardzo brakowało mi roślinności przekonałam się dopiero po powrocie do Damaszku, kiedy weszłam do ogrodu otaczającego Muzeum Narodowe.

Z brakiem roślinności łączy się pewna anegdota, zasłyszana przeze mnie gdzieś w trakcie tej podróży. Otóż pewien Arab, znający dość dobrze Europę, wdał się w dyskusję na temat różnic kulturowych. Jeden z turystów, chcąc podkreślić "naszą" wyższość rzucił z dezaprobatą:
- Ale wy tu macie strasznie brudno, wszędzie walają się śmieci.
Na co usłyszał ripostę:
- Tak, u nas je widać. My nie mamy lasów.

niedziela, 21 listopada 2010

Psy, policjant i noc w Petrze

Kiedy postanowiliśmy udać się do Grobowca Arona, nie sądziliśmy jak trudnym okaże się to przedsięwzięciem. Z Petry droga biegnie w górę i trzeba przygotować się na 4-godzinną wspinaczkę w temperaturze bliskiej 40st.C. Tyle wiedzieliśmy. Wyruszyliśmy około południa, po tym jak zaliczyliśmy przedzieranie się przez wąwóz Wadi Al-Mudhlim. Już to było dość wyczerpujące, w wąwozie leżały głazy, trzeba było najpierw podciągać się a później po nich opuszczać z drugiej strony a czasem iść jak pająk, ręce i nogi opierając na wąskich ścianach. Optymistycznie założyliśmy, że była to zaprawa przed dalszą drogą. Wyczytaliśmy w przewodniku, że w połowie drogi będzie można odpocząć w kawiarni i poszliśmy. Hmmm... kawiarnia pośrodku skał? Brzmiało intrygująco.
Początkowo droga wiodła śród skał, w których widać było liczne jaskinie. Zamieszkane, co może choć trochę widać na zdjęciu.


To było całkiem spore osiedle, ale nie było widać zbyt wielu mieszkańców. Czasem ktoś wychylił się zza wejścia i spoglądał na naszą czwórkę. Niezbyt miło, jak nam się wydawało. Cóż, poza nami nie było innych wędrowców i podobno, mało który turysta zapędza się w te strony. Już kiedy wychodziliśmy z Petry dwóch mężczyzn szło za nami i dziwnie się przyglądało, później gdzieś się zawieruszyli. Pomyśleliśmy, że to pewnie policja turystyczna patrzy dokąd się udamy.
Po 1,5 godzinie drogi w pełnym słońcu, bez choćby skrawka cienia, zobaczyliśmy szałas ze stuletnim chyba właścicielem. To była kawiarnia opisana w przewodniku. Mniejsza z jej wyglądem, ważne że można było napić się kawy, herbaty czy coca-coli. Mam takie wrażenie, że tę ostatnią można kupić wszędzie, niewiarygodna jest sława i rozprzestrzenianie tego napoju.
Półgodzinny odpoczynek podreperował trochę siły, ale wiedziałam, że nie jest dobrze. Nigdy jeszcze nie wędrowałam w takim słońcu i pomimo osłoniętej głowy i dbałości o nawadnianie, czułam się coraz gorzej a przed nami był jeszcze kawał drogi. I nadal żadnej nadziei na cień. Szliśmy przez brunatno-czekoladowe skały, dla mnie wyglądało to tak, jakby ktoś usypał tysiące kopców z brudnego piasku. A my pośrodku.





Kiedy do grobowca została jakaś godzina drogi zbuntowałam się ja i mój organizm. Przed oczami latały mi jakieś czarne płatki, nogi się uginały i zbierało mi się na wymioty. Jedyną możliwą opcją, żeby dojść do siebie było położenie się pod jakimś niewielkim głazem tak, żeby głowa była w cieniu. I jeszcze oblanie jej, drogocenną w tym momencie, wodą. Po 20 minutach mogłam iść dalej i o dziwo, czułam się już dobrze do samego końca wędrówki.
Gdy szczyt był tuż, tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, pojawił się przed nami... policjant! Nie mam do tej pory pojęcia skąd się tam wziął. Może siedział gdzieś w ukrytej jaskini i obserwował drogę? Co dziwniejsze powiedział, że nas zaprowadzi i na krok nas nie odstępował. Trzeba pamiętać, że Grobowiec Arona jest świętym  miejscem także dla muzułmanów. Czyżby bali się, że jacyś terroryści zechcą im je zniszczyć? Jakby nie było, policjant był miły, zrobił sobie z nami zdjęcie, odpowiadał na pytania i poza jednym zgrzytem, spowodowanym przeze mnie, było to bardzo miłe spotkanie. Stałam sobie otóż obok kopuły, wypatrywałam rzeki Jordan, patrzyłam na te rozległe przestrzenie i tak całkiem bez zastanowienia wyciągnęłam rękę i zapytałam: "Tam jest Izrael, prawda?". Na co policjant spoważniał, skarcił mnie wzrokiem i odparł: "Palestyna". Nauczka na przyszłość, trzeba pamiętać z kim się rozmawia.

Tu wejście na górę i fragmenty klasztoru z czasów bizantyjskich oraz widok ze szczytu.



To już ja, odpoczywam po ciężkiej wędrówce.




Tak nam było miło tam na górze, wiał wietrzyk, można było posiedzieć w cieniu, odpocząć, że nastroju nie popsuło nam nawet to, że do samego grobu wejście było zamknięte. W końcu dotarło do nas, że jest już prawie17-ta a my mamy długą drogę do wyjścia z Petry. Podziękowaliśmy policjantowi, który po kilkunastu minutach schodzenia po prostu gdzieś zniknął i przyspieszyliśmy. Ponieważ ciemno robiło się chwilę po 19-tej, chcieliśmy przynajmniej dotrzeć do centrum Petry, wierzyliśmy, że stamtąd jakoś damy radę wydostać się po ciemku, bo droga była już szeroka i równa. Biegliśmy więc prawie, planując tylko krótki postój w kawiarni - woda nam się skończyła, całe szczęście, że nie było już tak gorąco. Tempo mieliśmy niezłe i dość szybko dotarliśmy do pierwszych jaskiń. A tam, na naszą drogę wyszły przepiękne, malutkie szczeniaczki. I pomimo, że nie próbowaliśmy ich dotykać, najwyraźniej sama nasza obecność zdenerwowała psią matkę, bo rzuciła się na nas z wyszczerzonymi zębami, głośno ujadając. Któryś z chłopaków krzyknął, żeby znaleźć duże kamienie, bo to jedyne, czego psy się boją. Ledwo zdążyliśmy to zrobić a już przybiegły psy z całej okolicy. I zapewniam, że nie były to miłe pieski, raczej wielkie, wściekłe kundle. Na szczęście kamienie okazały się skuteczne, bo żaden z mieszkańców nie kwapił się do pomocy. Po tej przygodzie to już prawie galopem lecieliśmy na dół. Kawiarnia i tak była zamknięta, ale nam z wrażenia odechciało się pić.
Petra przywitała nas ciemną nocą i handlarzami, którzy powoli zamykali swoje kramy, więc kupiliśmy coś do picia i po omacku, bo chyba nie muszę mówić, że latarek nie zabraliśmy, ruszyliśmy do wyjścia. Znalezienie się w gęstej czerni w takim miejscu jest bardzo dziwne. Te wszystkie budowle w nocy nabierają zupełnie innego wymiaru, stają się tajemnicze, nieprzystępne i przez chwilę naprawdę można poczuć, że cofnęło się w czasie.
A potem było już tylko przejście przez wąwóz pełen śpiących Beduinów i powrót do Wadi Musa, gdzie nocowaliśmy a gdzie czekała na nas pyszna kolacja i jeszcze lepsze słodycze na deser.

piątek, 19 listopada 2010

Różowe miasto

Po opuszczeniu Wadi Rum nadszedł czas na wizytę w Petrze. Dawną stolicę Nabatejczyków rozsławił w świecie Indiana Jones, co zapewne cieszy Jordańczyków, ale ja mam mu to za złe, bo skutkiem tej sławy są tłumy turystów. Najczęstsze są tu wycieczki kilkugodzinne, przyjazd autokarem, bieg do kilku najbardziej znanych miejsc, foty i w drogę. Nam udało się wygospodarować 2,5 dnia na pobyt tutaj, co sprawiło, że mogliśmy zejść z utartych szlaków, zobaczyć to, czego większość nie widzi i przede wszystkim oderwać się od setek ludzi przemierzających główny trakt.
Jadąc tutaj miałam wrażenie, że zobaczę kilka budowli skupionych na niewielkim terenie a tymczasem Petra poraża rozmachem i rozległością terenu. Początki jej istnienia sięgają prawdopodobnie VI w. p.n.e., trzy stulecia później stała się bardzo ważnym punktem handlowym i komunikacyjnym. Nic dziwnego, leżała na przecięciu dwóch ważnych szlaków - Z Indii do Egiptu i z południowej Arabii do Syrii. Nabatejczycy żyli spokojnie, chronieni częściowo przez skały, trudno dostępni. Ich stolica na znaczeniu zaczęła tracić pod koniec I w. p.n.e., kiedy to większość dóbr zaczęto transportować drogą morską. Podupadła około II w. n.e. kiedy to rolę głównego pośrednika w handlu ze Wschodem przejęła Palmyra.
Obecnie większość podziwianych budynków to grobowce, ale są też szczątki domostw, teatru, świątyni. Do pierwszej ze znanych budowli - Skarbca Faraona dociera się po 20-minutowym spacerze wąwozem, zwanym Al-Siq. Widok, który wyłonia się zza skał rekompensuje wielki upał i jeszcze większe tłumy.






Zachwyciło mnie już tylko to jedno miejsce a to dopiero był początek. Wędrówka po Petrze wymaga nie lada kondycji, z nieba leje się żar a droga wiedzie to w stromo w górę, to gwałtownie w dół. Można oczywiście przespacerować się szerokim, płaskim traktem, ale wtedy pozbawia się takich widoków:




Po drodze można przyjrzeć się kolorowym skałom, dzięki którym Nabatejki słynęły z wyjątkowej urody. A one po prostu wykorzystywały ten surowiec do produkcji kolorowych kosmetyków. Nam też napotkani Jordańczycy rozgniatali fragmenty skał i robili makijaż. Nie patrząc na to, że przy okazji niszczą jeden z siedmiu nowych cudów świata. I to wysoko uplasowany, bo zajmujący drugie miejsce w tej klasyfikacji. Obecna nazwa miasta - Petra, oznacza skałę, ale Nabatejczycy nazywali ją Rakmu, czyli po prostu "wielobarwna".




Idąc dalej i mijając pozostałości po świątyniach,



Groby Królewskie,



oraz kozy,


dociera się po około 800 stopniach i godzinnej wspinaczce do Klasztoru, budowli podobnej do Skarbca Faraona, tylko większej.



I pomyśleć, że wszystko to zostało wykute w skałach! Będąc tam, zastanawiałam się jak miejsce to wyglądało, kiedy było zamieszkane, jak toczyło się życie, czym zajmowali się jego mieszkańcy. Naprawdę czasem żałuję, że nie można przemieszczać się w czasie.

Z Petry można też udać się na wycieczkę do Dżabal Harun, czyli Grobowca Arona, ale to już temat na zupełnie inny wpis.

Szkoda tylko, że w oślepiającym, jordańskim słońcu trudno jest zrobić dobre zdjęcia.

czwartek, 18 listopada 2010

Śladami Lawrence'a z Arabii

Za oknem szaro, mgliście i dżdżyście. Jak to pogodzić z nakazem wygrzewania się i utrzymywania dobrego nastroju? Mój sposób wygląda tak: ciepły koc, herbata z imbirem, kilka zaległych książek pod ręką, nie widziane do tej pory odcinki Poirot'a i wspomnienia z pustynnej wyprawy. Wadi Rum to miejsce pod każdym względem niezwykłe, pustynia, która kolorami i różnorodnością form skalnych zadziwia i nie pozostawia obojętnym. Mnie zachwyciła tak bardzo, że zajmuje jedno z najwyższych miejsc w mojej osobistej liście cudów świata. Podobało mi się tam bardziej niż w rozsławionej Petrze. Przez trzy dni nie spotkaliśmy tam zbyt wielu turystów, chyba tylko raz zdarzyło nam się mijać z terenówką, którą jechali jacyś Francuzi. Beduini, u których nocowaliśmy to ludzie serdeczni, bardzo gościnni i weseli a przy tym dumni z tego, kim są. Większość z nich porzuciła już koczowniczy tryb życia. Duża część utrzymuje się z turystyki, część zimę spędza w wioskach a tylko w letnie miesiące wędruje ze stadem z miejsca na miejsce. Nomadów, którzy nie mają stałego miejsca zamieszkania jest niestety coraz mniej i coraz trudniej jest ich spotkać.

Wadi Rum podobno rozsławił Lawrence z Arabii, czyli Thomas Edward Lawrence - oficer brytyjski, agent wywiadu i archeolog. Spędził on na Bliskim Wschodzie kilka lat życia a jego wspomnienia stały się ispiracją dla znanego chyba wszystkim filmu. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam po przyjeździe na pustynię to Źródło Lawrence'a, do którego należy wspiąć się po stromych skałach, a które jest nędznym i brudnym bajorkiem. Mam podejrzenia, że Beduini zasilają je wodą pompowaną z dołu systemem rur, które widzieliśmy po drodze. No chyba, że stąd czerpią wodę do picia, ale szczerze w to wątpię, źródła nie widzieliśmy nigdzie a skądś ta woda się tam wzięła. Czego się nie robi dla turystów! Na szczęście reszta atrakcji naprawdę warta jest obejrzenia a nocleg w obozie beduińskim tylko podkreśla wrażenie ucieczki od cywilizacji. Pozornej, bo wszędzie jest zasięg w telefonie a Beduini chętnie korzystają z internetu, który znajduje się w każdej wsi.

Moim olbrzymim marzeniem jest powrót do tego miejsca, ale chciałabym zobaczyć je wiosną, kiedy to pustynia się zazielenia i rozkwita tysiącem kwiatów.






Wdrapałam się na ten łuk skalny a później bałam zejść po stromej ścianie. Ostatecznie zsuwanie się na na tylnej części ciała okazało się najbezpieczniejsze.

 



To już nasz młody przewodnik. Ciekawe o czym myślał?




W wielu miejscach Wadi Rum można się natknąć na pozostałości po Nabatejczykach, którzy kiedyś zamieszkiwali te ziemie. Naskalne rysunki przedstawiają wielbłądy, kozy, czasem ludzi podobnych do kosmitów. To od ich pisma pochodzi pismo arabskie.

 


Obóz, w którym spędziliśmy dwie noce i samochody, którymi przemieszczaliśmy się po pustyni.

Namioty pełniły różne funkcje - sypialni, jadalni i częściowo kuchni, ale najlepiej spało się pod rogwieżdżonym pustynnym niebem. Kiedy rano skarżyłyśmy się na poranny chłód, nasz gospodarz odparł z szerokim uśmiechem: "Trzeba było przyjść do nas. W namiocie Beduinów jest zawsze gorąco." Ot, typowy przedstawiciel świata arabskiego.

 



Beduini, do których zawsze chętnie wrócę. Młodszy o imieniu Mahmud, co podobno oznacza "pochwalony" kilka razy pytał czy mam męża i czy mogłabym zamieszkać na pustyni :) Może powinnam spróbować?



środa, 17 listopada 2010

Suplement

Dotarłam do domu po długim weekendzie, który miał minąć na spotkaniach z rodziną, przyjaciółmi, zakupach i plotkach z siostrą, kinie, spacerach, zdjęciach a zakończył się leżeniem w łóżku. A miałam wytyczone trasy fotograficzne, chciałam pokazać moje rodzinne strony, tymczasem choroba pokrzyżowała moje plany. I to na dłużej, bo muszę leżeć do przyszłego piątku :/

Dziś dodaję zdjęcia do wczorajszego wpisu. To niedaleko Wielkiego Meczetu Omajjadów wydarzyła się opisana historia.




We wnętrzu znajdują się relikwie Św. Jana Chrzciciela, którego muzułmanie czczą jako proroka. Jezus, drugi po Mahomecie prorok dla wyznawców Allaha, ma w tym meczecie swój minaret. W środku kłębią się tłumy wiernych, którzy czytają Koran, rozmawiają, spotykają się z sobą, obserwują turystów. Atmosfera jest zupełnie inna niż w kościele katolickim, miałam wrażenie, że w meczecie odbywają się spotkania towarzyskie i nikogo z tubylców to nie dziwiło.






A to już wejście do eksluzywnej restauracji. Nie mogłam się powstrzymac i zajrzałam. To, co zobaczyłam zupełnie mnie oszołomiło - trzy kolory marmuru na ścianach, fontanna na środku sali, na stołach misternie zdobione lampy i pyszne jedzenie. I ani jednego turysty. Za to dużo pięknych arabskich kobiet i przystojnych mężczyzn, wszyscy zadbani, pachnący, eleganccy. Enklawa luksusu w samym środku biednych uliczek.




Z Damaszkiem kojarzy mi się też to, że nocowałam w hotelu, w którym mieszkała Agatha Christie. Ciekawe, które z jej kryminałów zrodziły się właśnie tutaj?





wtorek, 16 listopada 2010

Trzy oblicza Damaszku

Było gorące popołudnie, słońce powoli i jakby niechętnie obniżało swoją trajektorię, kopuły meczetów lśniły starym złotem a naostrzone ołówki minaretów rzucały długie cienie na okoliczne sklepiki, bazary i wąskie uliczki. Powietrze zabarwiało się na fioletowo, miasto odżywało po całodniowym upale i czuło się pulsującą obietnicę, ten rodzaj rozedrgania, który sprawia, że człowiek ociąga się z pójściem do hotelu, wypatruje szansy na przygodę, za każdym rogiem rozgląda się w poszukiwaniu czegoś, czego nie potrafi zdefiniować, ale co - jest tego pewien, rozpozna natychmiast, jeśli tylko to zobaczy. Stałam więc niezdecydowana pośrodku ciasnej uliczki w samym sercu Damaszku i zastanawiałam się co dalej. Od rana snułam się po zakamarkach i zaułkach miasta, przystając to tu, to tam i nasiąkając jego kolorami, zapachami, zgiełkiem, różnorodnością tak odmienną od senności nadmorskiego miasteczka, w którym przyszło mi spędzić ostatnie kilka lat. Nie miałam ochoty wracać do pokoju hotelowego, było na to jeszcze zbyt wcześnie, ale też nie chciało mi się krążyć po zmroku w plątaninie uliczek, placyków czy też schowanych w cieniu domostw, wąskich przejść łączących podwórka. Byłam zmęczona powtarzającymi się zaczepkami, zaproszeniami na kawę, kolację, rozmowę, cokolwiek. Komplementy, które w czasie śniadania były zabawne i miłe teraz stały się drażniące, natarczywe i niechciane. Kolorowa chusta skryła co prawda jasne włosy, ale nadal zdradzała mnie mleczna skóra i egzotyczne tutaj, rysy twarzy.
Tkwiąc w niezdecydowaniu postanowiłam przynajmniej uwiecznić ten moment na fotografii. I w chwili gdy zbliżałam oko do wizjera i zastanawiałam się nad jak najlepszym kadrem usłyszałam za swoimi plecami wypowiedziane łamaną polszczyzną:

- Dobre miejsce na zdjęcie. Stąd najlepiej widzieć meczet.

Chłopak był młodszy ode mnie, przystojny, stał z przekrzywioną głową i zadziornym uśmiechem.

- Ty pięknie wyglądać - dodał, uśmiechając się przy tym jeszcze bardziej.

Normalnie uśmiechnęłabym się, odpowiedziała kilka zdawkowych zdań i poszła dalej, ale ten język polski tak mnie zaskoczył, że ciekawość zwyciężyła i pozwoliłam zaprosić się na herbatę do pobliskiego sklepiku, w którym nieznajomy pracował. Cóż mi zresztą groziło - byłam zaledwie kilkanaście metrów od głównego meczetu, w rejonie tłumnie obleganym przez turystów, pora była dość wczesna a ja nie zamierzałam wchodzić na zaplecze, tylko przezornie przysiadłam na stercie kolorowych poduszek rozłożonych przy wejściu do sklepu. Herbata była mocna, aromatyczna, rozmówca miły, uprzejmy, opiekuńczy, czas płynął leniwie a każda kolejna chwila rozwiewała moje uprzedzenia i sterotypy, którymi szczodrze raczono mnie przed podróżą na Bliski Wschód, a które utwierdzali we mnie, napotkani mężczyźni. Tym razem nie czułam się ani towarem, ani łatwą zdobyczą, ani nawet obiektem flirtu. Chłopak, który mnie zaczepił zachowywał się normalnie, rozmawiał ze mną o Polsce, o mojej podróży, opowiadał o Syrii, jej mieszkańcach, zwyczajach, dzięki niemu dowiedziałam się dużo więcej, niż mogłam wyczytać z przewodników. Jego polszczyzna była prosta do wytłumaczenia - matka była Polką a ona sam mieszkał przez kilka lat w Warszawie, zanim wrócił studiować i żyć w Damaszku. Żartował ze mną z syryjskich mężczyzn i tego, jak reagują widząc blondynkę. Nauczył mnie grać w tavle i zaprosił na imprezę, którą urządzić mieli wieczorem studenci wynajmujący mieszkanie w domu jego wuja. Nie obraził się kiedy odmówiłam, zaproponował za to, że zamknie sklep i odprowadzi mnie do hotelu. Jednak już na ulicy złapał mnie za rękę i patrząc w oczy wyszeptał:

- Kochanie, ty naprawdę nie chcieć ta impreza?

Kochanie naprawdę ta impreza nie chcieć, co zresztą szybko wyjaśniłam cofając rękę, objasniając w jakim kontekście używamy słowa "kochanie" i proponując, że do hotelu przespaceruję się sama. Nie zadziałało, postanowił więc wypróbować następną sztuczkę. Zrobił najsmutniejsze w świecie oczy i zapytał:

- Ty mnie nie lubić?

Lubić, lubić, ale nie na tyle, żeby dać się porwać ciemną nocą w nieznane rejony Damaszku w wiadomym przecież celu. Wyjaśniłam to nieco oględniej, ale już bardziej stanowczo. Tak mi się przynajmniej wydawało.

- To skoro ty mnie lubić i ja cię lubić, to czemu ty nie chcieć seks? - postanowił przedstawić sprawę jasno, po czym dodał jeszcze kilka wyjaśnień, że tylko nam Europejkom wydaje się, że w krajach arabskich seks jest niedozwolony a to nieprawda, że Damaszek to duże miasto i nie ma z tym problemu, że kobiety tutaj są wolne i robią co chcą i jeszcze kilka podobnych. Zapomniał tylko dodać, że to wszystko dotyczy cudzoziemek, bo po miesiącu spędzonym na Bliskim Wschodzie nie miałam wrażenia, że tutejszym kobietom wolno cokolwiek.

- Nie chcieć i już - postanowiłam niczego już nie tłumaczyć, za to przyspieszyłam kroku. I wtedy zobaczyłam jego oczy. W jednej chwili z ujmującego, czarującego mężczyzny zmienił się w pałającego nienawiścią wroga. I chociaż trwało to tylko chwilę, bo szybko się opanował, zapamiętałam ten moment na resztę życia. Po raz pierwszy ucieszyłam się, że Syria to państwo policyjne, gdzie za większością turystów snują się "tajniacy" z policji turystycznej. To dawało mi gwarancję bezpieczeństwa. Do hotelu dotarłam sama, za to z głową pełną stereotypów.

*****

Damaszek to miasto magiczne, już sama nazwa sprawia, że w myślach przewracam bogato ilustrowane strony Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy, miasto które nieustannie żyje, pulsuje, potrafi sprawić, że przystaje się w niemym zachwycie zarówno nad znanym zabytkiem, jak i drobnym szczegółem. To miasto kramów, bazarów, sklepików, głośnych sprzedawców, uprzejmych przechodniów, wiernych wyznawców islamu i złotej, syryjskiej młodzieży różniącej się od rówieśników z Europy jedynie kolorem skóry i zamiłowaniem do nadmiernych ozdób i złota.  Damaszek ocieka luksusem, ale i pławi się w biedzie. Chociaż trudno dostrzec tu nędzę widoczną w Indiach czy Afryce. Bieda jest tu mniej widoczna, niezbyt nachalna, przykryta brudem, bałaganem, przysłonięta kolorowymi kobiercami, witrynami sklepowymi kapiącymi złotem i szlachetnymi kamieniami, ukryta w zaułkach, do których rzadko zaglądają turyści. Zresztą i zwiedzających nie ma tu zbyt wielu. Syria jest krajem wciąż niezbyt chętnie odwiedzanym, bo uznawanym za niebezpieczny. I niech tak pozostanie, w tym tkwi urok jej i jej mieszkańców. Ludzie tutaj są życzliwi, nie domagają się bakszyszu, chętnie ugoszczą obcych we własnym domu, pomogą, podzielą się posiłkiem. I tylko kobiety, zwłaszcza blondynki powinny od samego początku jasno stawiać granice, wtedy pobyt tutaj staje się dla urody czymś lepszym niż pobyt w SPA. Stąd wraca się piękniejszą, bardziej pewną siebie, dowartościowaną i młodszą o kilka lat.
Damaszek był dla mnie spełnieniem marzeń o Wschodzie - mitycznej krainie, która budziła moją ciekawość od najmłodszych lat. Wyjazd ten zapoczątkował kolejne podróże w tym kierunku. Przede mną wciąż Chiwa, Buchara, Samarkanda - czyż nazwy te nie brzmią pięknie? Ogrzewam się nimi w zimne listopadowe dni, pod powiekami przemykają karawany kupieckie a wyobraźnia podsuwa awanturnicze opowieści z błękitnymi kopułami meczetów i piaskiem pustyni w tle.

*****

Lecąc na Bliski Wschód uspokajałam bliskich, że nic mi nie grozi, że rzeczywistość zawsze wygląda groźnie, kiedy widzi się ją przez pryzmat telewizyjnych wiadomości i doniesień prasowych. Ja się nie bałam.
Kilka godzin po przylocie do Damaszku, kiedy spokojnie piłam kawę, odpoczywając w cieniu hotelowej roślinności, dostałam od mojej siostry sms-a: "Odezwij się koniecznie, na lotnisku w Damaszku był zamach. 16 osób nie żyje".

środa, 10 listopada 2010

Jedno spojrzenie

Stałam w przejściu podziemnym przy moście Galata i czekałam na swoją kolejkę do toalety. Miejsce mało romantyczne, ale jakże ważne w podróży. Byłam zmęczona, chciałam napić się kawy i usiąść gdzieś w spokoju, z dala od tłumów kłebiących się na nabrzeżu i wokół mnie. Śmierdziało, ludzie dokądś pędzili, obrazek jakiego woli się nie przywoływać w relacjach po powrocie. Po drugiej stronie, oparta o ścianę stała młoda dziewczyna. Chciałbym napisać, że była piękna, albo biedna czy chora, bo to zawsze dodaje dramaturgii opowiadanym historiom. Ale nie, ona była przeciętna. Ani ładna, ani brzydka. Ubrana prawie po europejsku, ale jednak w płaszczyku do kolan i chustce na głowie. Na nogach miała stare, przydeptane adidasy, przez ramię przewieszoną zniszczoną torebkę. Ludzie gnali a od niej bił spokój, patrzyłam na nią i miałam wrażenie, że świat się zatrzymuje. Spojrzała i uśmiechnęła się. Miała ładne oczy i uśmiech. Widziała moje zmęczenie i zdenerwowanie, tym uśmiechem dodawała mi siły. Miała w tym uśmiechu coś takiego, że w tym ponurym miejscu robiło się znośnie. Chciałam zrobić jej zdjęcie, ale nie miałam odwagi sięgnąć po aparat. Czasem są chwile tak intymne, że uwieczniam je tylko w mojej pamięci, spojrzenie na nie przez szkło obiektywu, odarłoby je z wyjątkowości i zerwało tę wątłą nić jaka na ten jeden, jedyny moment wytwarza się między zupełnie obcymi osobami. Stałyśmy tam w niemym porozumieniu i czekałyśmy.
Po chwili z męskiej toalety wyszedł starzec. W znoszonym, przykurzonym garniturze, starym swetrze pod marynarką. Zgarbiony, poorany zmarszczkami. Ona przestała się uśmiechać, on nie patrząc złapał ją za ramię, szarpnął i pociągnął w tłum.
Nie zauważyłam, że minęła moja kolejka. Wpatrywałam się w puste miejsce po drugiej stronie przejścia.

Czasem jest tak, że czyjeś spojrzenie, gest, słowo zapada w nas na resztę życia. Zmusza do zastanowienia się, odpowiedzenia na kilka pytań. Uwielbiam kraje arabskie, podobała mi się też Turcja, ale mam świadomość, że mówię to z perspektywy gościa, turystki, której wolno znacznie więcej niż rdzennym mieszkankom; blondynki, która dobrze bawi się, gdy słyszy komplementy, bo wie, że nic one nie znaczą, a mogą poprawić humor. Zawsze zastanawia mnie jak naprawdę żyje się w takich krajach kobietom. Ile z nich jest szczęśliwych we własnej kulturze, zgadza na to, co je spotyka? Ile z nich może decydować o własnym losie, o losie swoich dzieci? Kiedy kończy się ich wolność i cz w ogóle ją mają? O czym marzą, co im się śni? Przecież lubią to, co my, śmieją się z podobnych rzeczy. Może są szczęśliwe? A może nieszczęście jest wpisane w los każdego człowieka, tylko tam objawia się ono inaczej?

Na ile wolno nam, podobno mądrzejszym, ingerować w zwyczaje i obyczaje innych? Im dłużej podróżuję, tym więcej mam wątpliwości.


Zdjęcie z Syrii. Dziewczynki stały przed domem, zaczepiały chłopców, śmiały się. Wyglądały na szczęśliwe.