piątek, 31 grudnia 2010

Ufff...

Czego chcę od nadchodzącego czasu? Żeby był wygodny, tak jak ulubione buty, skrojony akurat dla mnie. Tego życzę też wszystkim bliskim, czytającym, sprzyjającym, trzymającym za mnie kciuki. Żebyśmy wszyscy pod koniec przyszłego grudnia mogli powiedzieć "to był dobry rok".

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Ciepłe skarpetki

Dziś jest taki wieczór, kiedy na nic nie mam siły. Stopy otuliłam kolorowymi paskami, nastrój ratuję kieliszkiem nalewki.



wtorek, 21 grudnia 2010

Koncert grudniowy na barszcz czerwony i kluski z makiem



Wszystko jest jak przed rokiem:
na szybach srebrne kwiaty
i ten sam obraz w ramach okien;
świat biały, jak opłatek... *







Dziękuję, że jesteście.

Życzę Wam pięknych Świąt, spokojnych, dobrych dni, trochę wzruszenia, trochę radości, szczyptę zadumy; Kogoś, kto poda kubek z ciepłą herbatą, uśmiechu nieznajomych i poczucia, że wszystko jest właśnie takie, jakie być powinno.

Mnie za chwilę Chris Rea zaśpiewa "I'm driving home for Christmas..." :)


* Zdzisław Kunstman

niedziela, 19 grudnia 2010

Nepal - część 7

Wieczorem docieramy do Pokhary. Hotel, w którym nocujemy, według mnie ocieka luksusem - pokój ma łazienkę i jest ciepła woda!!! Wokół pełno restauracyjek, sklepów, pyszne jedzenie, ja chcę tu zostać! Jest też zasięg w telefonie, dzwonię do rodziców i uspokajam, że żyję. A później kupuję dwa kolorowe zwoje bawełny i haftowaną bluzkę i z ich pomocą robię się na bóstwo. Byłoby lepiej, gdybym miała chociaż mascarę, ale i tak efekt jest oszałamiający. Po dwóch tygodniach chodzenia w tych samych spodniach i polarze czuję się rewelacyjnie. Następne na liście zakupów są wino i oliwki. I to już jest zupełna ekstaza. Warto było się męczyć. Miasteczko jest ładne i pięknie położone, taki nepalski, turystyczny raj. Spędzamy tu dwa dni, odpoczywamy, robimy zakupy, pływamy łódkami po jeziorze Pheva, ja objadam się smakołykami i dużo śpię. Miła odmiana.



Z Pokhary jedziemy do Parku Narodowego Chitwan. To taki dodatkowy zastrzyk egzotyki. Można wybrać się na safari na grzbiecie słonia – byłam, ale już nigdy się nie skuszę, żal mi tych zwierząt; przespacerować z przewodnikiem po dżungli, popłynąć canoe. Czas płynie tu leniwie, upał spowalnia wszystko, nawet myślenie. Najchętniej siedziałabym nad rzeką, sącząc zimne napoje i rozmyślała o niebieskich migdałach. Czuję się trochę jak w scenerii „Pożegnania z Afryką”, chociaż to przecież nie ten kontynent.



W Chitwan National Park można stanąć oko w oko ( no prawie ) z nosorożcem, krokodylem i słoniem,





popłynąć chybotliwą łódką po takiej rzece,



czy też przespacerować się przez nepalską dżunglę. Te trawy miały po 3 metry!



Ale w końcu i dla nas nadchodzi czas spakowania plecaków i wyruszenia w drogę powrotną. Czeka na nas bus, który dowiezie nas do granicy z Indiami. Później pociąg do Delhi a stamtąd samolot do domu. Wchodząc na jego pokład obiecuję sobie, że kiedyś tu wrócę. Być może niebawem.


granica nepalsko-indyjska, niżej dworzec w Indiach

sobota, 18 grudnia 2010

Nepal - część 6

Rano oglądam w lustrze swoją twarz. Czy to na pewno ja? Opuchnięta, pod oczami, których prawie nie widać, jakieś wałki, czerwony, poobcierany nos, skóra spierzchnięta, wyglądam koszmarnie. Pocieszam się, że reszta ekipy wygląda podobnie. Na szczęście schodzimy coraz niżej, opuchlizna powinna powoli ustępować. Idziemy przez dystrykt zwany Dolnym Mustangiem, do Marphy, której okolice słyną z destylarni brandy. W ogóle nie przypuszczałam, że taki alkohol jest produkowany w Nepalu. No cóż, popróbujemy. Większa część dzisiejszej drogi biegnie przez dolinę rzeki. Naokoło kolorowe, uprawne poletka, w tle brunatne, nagie wierzchołki, na końcu kamieniste, szerokie dno rzeki. Potwornie wieje. Z czasem robi się to bardzo uciążliwe. Już po godzinie mam pełno piasku w oczach, ustach i nosie. Nie pomaga obwiązanie się chustą, założenie okularów, piasek jest wszędzie. Najbardziej martwię się o aparat, jemu piasek może zaszkodzić najbardziej. Na wszelki wypadek wolę go nie wyjmować. 




dolina Kali Ghandaki i okoliczne wzniesienia na zdjęciach powyżej, na dole - podróż korytem rzeki



Po południu docieramy do Marphy. Miejscowość jest śliczna, białe domki, kolorowe hoteliki, bogato i misternie rzeźbione drzwi i okiennice, czysto, schludnie. Na uliczkach rozłożone stragany z biżuterią, szalami, drobiazgami. Zaczynam żałować, że spędzimy tu tylko jedną noc. Po kolacji czas na brandy. Do wyboru jabłkowa i morelowa. Obie paskudne. Jedzenie za to przepyszne. Zjadam więc dwie porcje i poprawiam kawałkiem ciasta.


Rano wstaję chora. Boli mnie gardło, głowa, z nosa mi kapie, jestem osłabiona i najchętniej dzień spędziłabym w łóżku a nie na szlaku, ale nie mam wyjścia. Wlokę się niemiłosiernie. Ze mną jeszcze kilka osób. Najwyraźniej większość z nas ma dziś zły dzień. Nawet słońce schowało się za chmurami. Po kilku godzinach widzę nasze schronisko. Ghasa, malutka miejscowość, małe schronisko, nie podoba mi się tutaj, ale może to wina mojego samopoczucia. Łykam leki i chcę iść spać, ale trochę mi szkoda opuścić wieczorne pogawędki, więc wciskam się w śpiwór i zalegam na tarasie. W rezultacie spędzam noc pod gołym niebem. Niezbyt rozsądnie, ale tak mi dobrze w tej bliskości z ludźmi, którzy też już zdążyli stać się bliscy, że przestaję myśleć o przeziębieniu. Dobrze mi to robi, bo rano wstaję zdrowa.
Teraz droga schodzi już w niskie partie tropikalnej niemal roślinności. Są bananowce, drzewa pomarańczowe, palmy. Jest zielono, upalnie i wilgotno. Pięknie. Trekking wokół Annapurny jest chyba najbardziej zróżnicowanym krajobrazowo i etnograficznie spośród treków himalajskich, są i wysokie góry i wioski tybetańskie i bujna roślinność. Wokół hoteliku, w którym zatrzymujemy się na poranną kawę kwitną rododendrony. A jest koniec października! Po krótkiej debacie postanawiamy napić się piwa. Pierwszy raz w życiu widzę, jak pięć dorosłych osób, upija się dwoma piwami. To przez ten upał i ogólne zmęczenie. Stan ten trwa na szczęście tylko kilkanaście minut, całe szczęście, bo bałam się, że tego dnia już nigdzie nie dojdę. Idziemy wolniutko, to w zasadzie ostatni dzień w górach, jutro tylko cztery godziny drogi i jedziemy do Pokhary. Zresztą nie ma co się spieszyć. To niezwykłe, zanurzać się po czubki głów w gęstwinie zieleni a za plecami mieć ośmiotysięczniki. Z okna naszego pokoju w Tatopani mamy widok na góry a wystarczy usiąść na progu domku, by poczuć się jak w dżungli. I można wykąpać się w gorących źródłach znajdujących się w wiosce. 






droga do Tatopani - wyżej, na dole - fiznezyjnie zdobione okna w domach, w których kiedyś handlowano kamieniami półszlachetnymi


a tutaj... nogi w soczystej zieleni, głowa w majestatycznych górach



Wieczorem, wiedząc że w końcu możemy sobie na to pozwolić, idziemy „w miasto”, do nepalskiej knajpki. Wystrój bożonarodzeniowy, czerwono-złote girlandy, lampki choinkowe, kicz aż zęby bolą. Właściciel przemiły, częstuje nas piwem, włącza Boba Marleya i robi co może, byśmy byli zadowoleni. Po chwili dołącza do nas grupa Anglików i ich tragarze, ktoś odnajduje płytę z muzyką disco z lat 70-tych i zaczynają się tańce. W życiu nie sądziłam, że będę tańczyć w Himalajach! Kładę się spać późno w nocy, ale taniec daje mi taką energię, że następnego dnia czuję się i tak świetnie. Smutno mi tylko, że to ostatni dzień w górach. Pierwszy raz pojawia się myśl, że moja przygoda powoli się kończy. Po kilku godzinach docieramy do Beni – miejsca, które jeden z towarzyszy treku nazwał „przedpieklem”.  Określenie idealne, miejsce jest straszne. Tym okropniejsze, że zeszliśmy dopiero co z pięknych gór i wpadliśmy prosto w brud, hałas, smród. Nie mogę się odnaleźć i cieszę się kiedy w końcu stąd wyjeżdżamy.      

jeden z samochodów stojących w Beni, z podobizną Marleya w bardzo nietypowym miejscu

                        

piątek, 17 grudnia 2010

Nepal - część 5

Z Yak Kharki idziemy do Thorong Phedi. To miejsce ostatniego noclegu przed wejściem na przełęcz. Paskudne. Pokoje ciemne, wilgotne, zimne, atmosfera nerwowa, ludzi dużo, wszyscy straszą się i nakręcają nawzajem. Z nic nie chciałabym tu spędzić kilku nocy. Idziemy więc na spacer, ale szybko okazuje się, że to nie był dobry pomysł. Zbocze jest tak strome, że większą część poruszamy się na czterech kończynach. Humoru przed przełęczą mi to nie poprawia.


przydrożny czorten i ostatnie schronisko przed przełęczą


Idę spać wcześnie, bo wstać trzeba w środku nocy, o 2:30. O 3-ciej wymarsz ze schroniska. Przed nami najbardziej forsowny dzień wyprawy. Nie dość, że prawie 900m pod górę, to jeszcze później strome i bardzo długie zejście. W nocy jest potwornie zimno, kilka razy budzę się z zimna, pomimo tego, że mam bieliznę termoaktywną i ciepły śpiwór. Śnią mi się koszmary. Wstaję w niezbyt dobrym humorze, niewyspana, przemarznięta  i poważnie wątpiąca w to, że uda mi się zdobyć Thorong La. Nic mi się nie chce a już najmniej wspinać się prawie kilometr przy temperaturze – 10st. C i przy porywistym wietrze. Pocieszam się, że po tym dniu będzie już tylko łatwiej, ale nie przynosi to spektakularnych efektów w postaci nadzwyczajnego przypływu energii. Jest gęsta, czarna noc. Przed nami wyszły dwie ekipy – niemiecka i francuska, za nami szykuje się kolejna. Z zapalonymi czołówkami wyglądamy jak duże, świecące gąsienice wczołgujące się na ośnieżone zbocza. Jest mi coraz zimniej a nie mogę iść zbyt szybko, bo gdy tylko spróbowałam skończyło się to zawrotami głowy i nudnościami. Po godzinie ciepła herbata w drewnianej szopie. Przynajmniej nie wieje.


Nie chce mi się wychodzić na zewnątrz, ale idę. Śnieg robi się coraz bardziej oblodzony, z boku przepaść, po głowie tłucze mi się, że to jednak dość ekstremalna forma wypoczynku. Przewracam się kilka razy i nieźle obijam dolną część pleców. Po zdobyciu przełączy będzie mnie bolał tyłek, normalnie pewnie bolałyby mnie nogi. Zaczyna świtać. Co kilkadziesiąt minut wydaje mi się, ze to już, już, po czym nadchodzi rozczarowanie, że jednak jeszcze nie. W końcu o ósmej docieramy na przełęcz – 5416m. Łyk whisky, pamiątkowe zdjęcia, zachwyt nad tym, co widać i w drogę. Schodzimy do doliny Kali Gandaki. Zejście okazuje się gorsze niż podejście, długie i koszmarnie męczące. Do tej pory nie używałam kijków trekkigowych, ale nie mam wyjścia, pożyczam jeden, co ratuje mnie przed zapadaniem się w śnieg po pachy w mało bezpiecznych miejscach. Po czterech godzinach przestaję wierzyć, że dotrę kiedykolwiek do miejsca, w którym ktoś poda mi herbatę. O schronisku nawet nie ośmielam się myśleć. Dobrze, że chociaż widok jest przepiękny. To niesamowite, jak różnią się góry po obu stronach przełęczy. Z tej strony są brunatne i wyglądają, jakby były usypane z przybrudzonego piasku. Miejscami jeszcze widać śnieg, ale robi się coraz cieplej, powoli pozbywam się czapki, szala, kurtki i gdyby nie to zmęczenie, byłoby całkiem przyjemnie.


u góry droga na przełęcz, na dole - jesteśmy!!!


a tu widoki po drugiej stronie



Po bardzo długim czasie docieram do schroniska, gdzie czeka pomidorówka i padam na otaczający je kamienny murek. Inni robią to samo. Leżymy w słońcu i staramy się chociaż trochę odpocząć, bo przed nami jeszcze dwie godziny drogi. Dociera do nas jedna z dziewczyn i pyta właściciela, gdzie jest toaleta. Na co uzyskuje odpowiedź – „Jak to gdzie? Wszędzie!”. Ot, jakie to proste. Nocujemy w Muktinath, ale zamiast iść prosto do schroniska, zwiedzamy po drodze duży kompleks świątynny. Najgorsze jest to, że przed wejściem do każdej ze świątyń należy zdjąć buty. W tym stanie, w jakim jestem, jest to naprawdę olbrzymi wysiłek. 


odpoczywam :) a poniżej Muktinath - miasto i wewnątrz kompleksu świątynnego



W końcu jest schronisko. Biorę prysznic i zasypiam na stole w trakcie kolacji. O 20-tej, jak nigdy, wszyscy śpimy. Śniadanie wyjątkowo ma być o 8-mej, zdążymy odespać. Mnie wydaje się, że będę spała co najmniej 3 dni, ta jestem zmęczona. I sama nie wierzę, że to możliwe, gdy następnego zrywam się o piątej, żeby przez pół godziny wspinać się w górę i oglądać Dhaulagiri o wschodzie słońca. Zwariowałam?


czwartek, 16 grudnia 2010

Nepal - część 4

Kolejny dzień i kolejna wczesna pobudka. Tak, tak, tutaj zawsze wstaje się przed szóstą. Szybkie śniadanie i w drogę. Plan na dziś to dotrzeć do Manangu, jednej z większych miejscowości na naszej trasie. Po drodze planujemy postoje w dwóch zawieszonych na zboczach gór, tybetańskich wioskach oraz popołudniowy odpoczynek w miejscowości Bragha słynącej z wypieku przepysznych ciastek. Dzień ma być ciężki, minimum 9 godz. marszu. Po wyjściu z Pisangu najpierw idziemy przez niskie zarośla i krzewy, aby następnie wspinać się stromym podejściem pokonując prawie 500 m w pionie. Kto po górach chodzi, ten wie, co to oznacza. Na szczycie czeka herbata, ale ja, kiedy tam docieram jestem tak zmęczona, ze nie mam siły nawet na mówienie. A to oznacza u mnie stan skrajnego wyczerpania. Na szczęście w górach organizm regeneruje się szybko i po półgodzinnym odpoczynku jestem gotowa do dalszej drogi.



u góry - pola i wioski nepalskie oraz mali mieszkańcy Nepalu poniżej



Wioski tybetańskie, które mijamy są urocze i wyglądają, jakby trwały tu niezmienione od wieków. Ludzie mili, uśmiechnięci i pomimo, iż nie znają angielskiego, z porozumiewaniem się nie ma najmniejszych problemów. Po którymś z kolejnych postojów postanawiamy wyprzedzić naszego przewodnika. Czujemy się już dość pewnie, wydaje się nam, że szlak jest widoczny, no i mamy mapki. W efekcie gubimy drogę i błądzimy w Himalajach, do Braghi zamiast godzinę idziemy trzy i to trasą, która na zmianę stromo wznosi się i opada. Nie dość, że ledwo żyjemy, to dodatkowo martwimy się o resztę ekipy. Idziemy jednak dzielnie, wiemy że musimy zejść w dolinę rzeki a stamtąd już jakoś dotrzemy do Manangu. Musimy też trzymać się razem, co sprawia, że trzeba ujednolicić tempo marszu a to jest strasznie męczące. Nie możemy jednak rozdzielić się i ryzykować kolejne odłączenia z dala od szlaku. Wściekamy się więc na siebie, ale idziemy dalej. W końcu dostrzegamy drewnianą tabliczkę z napisem Bragha. Hurra!!! Jesteśmy uratowani! Są ciastka, jest herbata, jest świetnie. Najadam się do nieprzytomności czekoladowymi i cynamonowymi ciachami, wskutek czego od razu robi mi się niedobrze i mam wrażenie, że już nigdzie dziś nie dotrę. Przez moment mam nawet ochotę odpocząć w przydrożnym rowie. Wlokę się do Manangu noga za nogą. Czuję, że dopada mnie kryzys. Jestem tak zmęczona, że po wejściu do schroniska rzucam się tak, jak stoję na łóżko i nie mam siły ani na prysznic ( a jest ciepła woda!!! ), ani na jedzenie, ani na nic. Leżę i dogorywam. Na szczęście w grupie nie da się nad sobą rozczulać, więc w końcu docieram do łazienki i nawet myję włosy. Na mokrą głowę naciągam wełnianą czapkę, zakładam suche rzeczy i idę do jadalni, żeby się dosuszyć. Nie daj Boże złapać tu jakieś choróbsko.



im wyżej, tym ciekawsze widoki


W Manganu mieliśmy zatrzymać się przez dwie noce, żeby mieć jeden dzień na aklimatyzację, ale ponieważ wszyscy czujemy się dobrze, natlenienie krwi mamy dobre, więc idziemy dalej, Ten dzień może być nam bardziej potrzebny gdzieś wyżej. Od przełęczy Thorong La dzielą nas dwa dni drogi. Na tej wysokości nie można zbyt szybko pokonywać kolejnych wzniesień, więc idziemy tylko 3-4 godziny dziennie. Czasem biorę głęboki oddech a płuca i tak nie chcą się napełnić. Ale nie jest źle, daję radę.




trzy powyższe fotki, to różne ujęcia Annapurny, na dole jedna z okolicznych gór


Kolejny dzień to droga do Yak Kharki. Wolnym tempem, z przystankami i dużą ilością płynów. Chyba najgorsze jest to ostatnie. Wcale nie mam ochoty na wlewanie w siebie kilku litrów wody dziennie, ale jak mus, to mus. Byle nie czuć objawów wysokości. W południe jesteśmy już na miejscu. Wyżej nie możemy iść a czasu mamy co niemiara. Przynoszę sobie śpiwór do jadalni i wyciągam się na długiej ławie. Czytam. Część osób zasypia, kilka coś pisze albo rozmawia. Mamy taki zwyczaj, że wieczorem czytamy na głos książkę opisującą wyprawę naszą trasą a później co kto lubi, gry, milczenie lub sen. Dawno nie czułam takiej przyjemności z bycia z innymi. Chyba zapomniałam jak to jest i teraz sobie przypominam. I obiecuję, że już nie zapomnę.