poniedziałek, 13 grudnia 2010

Nepal - część 1

Zgodnie z obietnicą zasiadłam do porządków w zdjęciach i wspomnieniach. Część z nich pięknie wpasowuje się w zimową aurę. Skoro musi już być chłodno i śnieżnie, to mogłoby przynajmniej być równie wysoko i fantastycznie. Oczywiście pomijam fizyczne zmęczenie, o tym się na szczęście szybko zapomina. Zapraszam do Nepalu...


 Przygoda zaczyna się na Okęciu, godz. 9-ta rano. Jest nas 14 osób. Ostatnie telefony do rodzin, szybko, szybko. Nie bardzo jest czas, żeby poznać się ze wszystkimi, do tej pory mieliśmy tylko kontakt mailowy, ciekawe jak to się przełoży na znajomość w realu. Część grupy była już wcześniej w Himalajach, część się zna, dla niektórych – w tym dla mnie, jest to pierwsza taka wyprawa w życiu. Trochę się denerwuję, bo nigdy wcześniej nie leciałam samolotem, ale postanawiam traktować wszystko jak przygodę i czerpać z tego przyjemność. Zresztą szybko okaże się, że nie było czego się bać. Lecimy przez Moskwę, gdzie mamy 4-godzinny postój, który wykorzystujemy na nawiązanie znajomości i wypicie chyba najdroższej w życiu herbaty. Rosjanie najwyraźniej uparli się, żeby zniechęcić do siebie obcokrajowców. Obsługa niemiła, jakość podłą, ceny astronomiczne. Szeremietiewo ogólnie paskudne. Podobnie jak załoga Aerofłotu, którym przez 6 godz. lecimy do Delhi.

Lądujemy o 2-giej w nocy, samolot do Kathmandu mamy za kilkanaście godzin. Na lotnisku jest niewyobrażalny upał. My w ubraniach z naszej strefy klimatycznej i butach do chodzenia po górach ( bo ciężkie i lepiej je przewieźć na sobie, niż w plecaku, który ma limit kg ). Jest gorąco, duszno i śmierdzi. Po kilkunastu minutach stania w kolejce do odprawy paszportowej prawie mdleję. Nieźle- myślę sobie, jeszcze nie jestem w wysokich górach a już coś takiego. Ale kładę się na ławce, wypijam colę i szybko czuję się lepiej. Zostawiamy bagaże w przechowalni i taksówkami udajemy się do dzielnicy Paharganj, mekki bagpackersów. Jest 3-cia w nocy a na ulicach tysiące aut i niesamowity hałas. Kierowca upycha nas w samochodzie – tu nie obowiązują żadne limity, ile osób się zmieści, tyle pojedzie, włącza hinduską muzykę i jedziemy. Wszystko na drodze jest umowne, nie ma pasów ruchu, kto pierwszy ten lepszy, czerwone światło też można ominąć. Ruch lewostronny, pozostałość po Brytyjczykach, dodatkowo potęguje wrażenie chaosu. A to przecież środek nocy, więc i ruch uliczny mniejszy. W ciągu dnia miałam okazję się przekonać, że ta pierwsza jazda była wyjątkowo spokojna. Po 30 minutach zatrzymujemy się przed małym hotelikiem i wysiadamy wprost na śpiące w najlepsze krowy. Idziemy na dach i zamawiamy coś do picia. Za namową tych, którzy w Indiach byli już wcześniej, zamawiam ginger honey tea, czyli najzwyklejszą wydawałoby się herbatę z miodem i imbirem, ale tutaj smakuje wyjątkowo. Później zakocham się w mięcie z tymi samymi dodatkami, póki co piję to, co zamówiłam i oglądam budzące się Delhi. Około 6-tej idziemy na śniadanie. Robi się coraz goręcej a na ulicy, pomimo wczesnej pory, są tłumy. Część ludzi wciąż śpi, przykryta kartonami, obok wychudzonych krów i psów. Reszta zaczyna dzień. Dzieci idą do szkoły, sprzedawcy otwierają swoje kramy, ktoś je śniadanie, ktoś w zamyśleniu patrzy przed siebie. Na pierwszy rzut oka widać, że w tym mieście ludzi po prostu jest za dużo. Delhi ma 16 mln mieszkańców! Wszędzie panuje tłok, wszyscy przekrzykują się nawzajem, jedni się myją, inni rozpalają ognisko, żyją na ulicy, w niesamowitym brudzie, smrodzie i towarzystwie zwierząt. Idąc trzeba bardzo uważać, żeby nie wdepnąć w krowie odchody, ale Hindusom zdaje się to nie przeszkadzać. Zresztą, ja też szybko się przyzwyczajam. Delhi pomimo swego odrażającego, w pierwszym zetknięciu wyglądu, wciąga i fascynuje. Czuję, jak z każdą chwilą coraz bardziej wsiąkam w azjatycki świat, tak bardzo różny od naszego. Po śniadaniu wracamy na lotnisko. Będąc tutaj trzeba robić wszystko z należytym zapasem czasu, bo nigdy nie wiadomo, co może się przytrafić. Powinniśmy też upewnić się, czy kierowca wie, dokąd ma nas zawieźć. Chociaż i to nie daje nam żadnej gwarancji. Często zdarza się, że nie chcąc tracić klienta kiwa głową, że zrozumiał i wie a później zatrzymuje się w środku miasta oczekując od nas, że powiemy mu jak ma jechać dalej. Jazda przez Delhi w ciągu dnia uświadamia mi w jakim byłam błędzie sądząc, że to, co widzieliśmy w nocy, to był tłok. Dochodzę też do wniosku, że jedyną sprawną częścią pojazdu musi być klakson, bo używa się go w zasadzie bez przerwy. Jest tak głośno, że chwilami nie słyszę własnych myśli. Do tego dochodzi muzyka i zapach kadzidełek. Czy ja przypadkiem za chwilę nie zwariuję? Nasz kierowca jakby to usłyszał, zatrzymuje motorikszę na poboczu autostrady, wyłącza muzykę i opuszcza pojazd bez słowa. Po 10 min. zaczynamy się zastanawiać czy kiedykolwiek wróci. Po kolejnych 10 wraca i jakby nigdy nic odwozi nas na lotnisko. Indie, to tylko Indie.


wschód słońca w Delhi



 dzieci jadące do szkoły

 
Lot do Kathmandu trwa niecałe dwie godziny. Stolica Nepalu wita nas mżawką i... kwiatami. To nepalski przewodnik wita nas w ten sposób. Od razu robi się miło. Pakujemy się w busa i jedziemy do hotelu. Miasto w pierwszym momencie wydaje się podobne do Delhi. Ten sam tłok, bałagan, hałas. Jednocześnie jest zupełnie inne. Delhi to kocioł złożony z ludzi, zwierząt, zapachów, kolorów, hałasu. Kocioł, w którym pozornie nie ma już miejsca na nic więcej, a który jakimś cudem jest w stanie pomieścić każdego, kto chce się w nim znaleźć. W Kathmandu natomiast czuje się przestrzeń. A może to magia tej himalajskiej krainy sprawia, że nawet w zatłoczonych uliczkach czujemy podmuch wolności? Miasto oczarowuje mnie od pierwszych chwil. Tak bardzo, że po 30-godzinnej podróży zamiast iść do łóżka, idę uliczkami przed siebie. Szkoda czasu na spanie skoro wokół tyle niesamowitości – wesołe kolory, muzyka wylewająca się z kawiarnianych ogródków i okien na zewnątrz, w aksamitną noc, bujna roślinność, uśmiechnięci ludzie. Kiedy wreszcie usypiam śnią i się kolory i ośnieżone szczyty.



powyżej sklepik w stolicy Nepalu, na dole przykład wszechobecnych ciężarówek, prawda że piękna?



8 komentarzy:

  1. :) mi się wydawało, że dużo wiem..o tym jak tam jest..bo przecież książki, slajdy himalaistów, albumy.. tymczasem cóż..można tęsknić za niepoznanym i to jest taka nie niecierpliwa nutka w duszy.. tej natomiast poznanej, doświadczonej - jak mocno jeszcze przylega do serca okazuje się ..uspić się w sobie nie dla już.. i nie chce;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Greto, wyprawa niesamowita.
    Co do klaksonu, to ja miałam takie wrażenie w Chinach, to była najważniejsza część auta.
    Zamiast położyć się do łóżka, poszłaś w miasto. I ja w Pekinie tak zrobiłam. Mi się w ogóle wydaje, że w czasie podróży szkoda czasu na spanie ;)
    Serdecznie pozdrawiam!
    O.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tako rzecze Doris i rację ma :) mnie jeszcze podróże przyległy do serca i nic się z tym zrobić nie da, gna mnie w świat i już :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się Obieżyświatko, każdą podróż odsypiam po powrocie do domu :) W drodze szkoda czasu, chłonę wrażenia.

    OdpowiedzUsuń
  5. piekne!! i zdjecia i wpis, czekam niecierpliwie na czesc kolejna!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Mówisz i masz :) kolejna część już jest.

    OdpowiedzUsuń
  7. w ogóle w życiu szkoda czasu na spanie :))) ja mruczę sobię mantrę "wyśpisz się po smierci" i wytrzymuję ale potem jednak trzeba swoje odespać :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zazdroszczę tym, którym wystarczą 4 godz. snu dziennie. Ja potrzebuję 7-8, inaczej nie funkcjonuję. A tyle fajnych rzeczy można by było zrobić, gdyby się nie spało :)

    OdpowiedzUsuń