piątek, 17 grudnia 2010

Nepal - część 5

Z Yak Kharki idziemy do Thorong Phedi. To miejsce ostatniego noclegu przed wejściem na przełęcz. Paskudne. Pokoje ciemne, wilgotne, zimne, atmosfera nerwowa, ludzi dużo, wszyscy straszą się i nakręcają nawzajem. Z nic nie chciałabym tu spędzić kilku nocy. Idziemy więc na spacer, ale szybko okazuje się, że to nie był dobry pomysł. Zbocze jest tak strome, że większą część poruszamy się na czterech kończynach. Humoru przed przełęczą mi to nie poprawia.


przydrożny czorten i ostatnie schronisko przed przełęczą


Idę spać wcześnie, bo wstać trzeba w środku nocy, o 2:30. O 3-ciej wymarsz ze schroniska. Przed nami najbardziej forsowny dzień wyprawy. Nie dość, że prawie 900m pod górę, to jeszcze później strome i bardzo długie zejście. W nocy jest potwornie zimno, kilka razy budzę się z zimna, pomimo tego, że mam bieliznę termoaktywną i ciepły śpiwór. Śnią mi się koszmary. Wstaję w niezbyt dobrym humorze, niewyspana, przemarznięta  i poważnie wątpiąca w to, że uda mi się zdobyć Thorong La. Nic mi się nie chce a już najmniej wspinać się prawie kilometr przy temperaturze – 10st. C i przy porywistym wietrze. Pocieszam się, że po tym dniu będzie już tylko łatwiej, ale nie przynosi to spektakularnych efektów w postaci nadzwyczajnego przypływu energii. Jest gęsta, czarna noc. Przed nami wyszły dwie ekipy – niemiecka i francuska, za nami szykuje się kolejna. Z zapalonymi czołówkami wyglądamy jak duże, świecące gąsienice wczołgujące się na ośnieżone zbocza. Jest mi coraz zimniej a nie mogę iść zbyt szybko, bo gdy tylko spróbowałam skończyło się to zawrotami głowy i nudnościami. Po godzinie ciepła herbata w drewnianej szopie. Przynajmniej nie wieje.


Nie chce mi się wychodzić na zewnątrz, ale idę. Śnieg robi się coraz bardziej oblodzony, z boku przepaść, po głowie tłucze mi się, że to jednak dość ekstremalna forma wypoczynku. Przewracam się kilka razy i nieźle obijam dolną część pleców. Po zdobyciu przełączy będzie mnie bolał tyłek, normalnie pewnie bolałyby mnie nogi. Zaczyna świtać. Co kilkadziesiąt minut wydaje mi się, ze to już, już, po czym nadchodzi rozczarowanie, że jednak jeszcze nie. W końcu o ósmej docieramy na przełęcz – 5416m. Łyk whisky, pamiątkowe zdjęcia, zachwyt nad tym, co widać i w drogę. Schodzimy do doliny Kali Gandaki. Zejście okazuje się gorsze niż podejście, długie i koszmarnie męczące. Do tej pory nie używałam kijków trekkigowych, ale nie mam wyjścia, pożyczam jeden, co ratuje mnie przed zapadaniem się w śnieg po pachy w mało bezpiecznych miejscach. Po czterech godzinach przestaję wierzyć, że dotrę kiedykolwiek do miejsca, w którym ktoś poda mi herbatę. O schronisku nawet nie ośmielam się myśleć. Dobrze, że chociaż widok jest przepiękny. To niesamowite, jak różnią się góry po obu stronach przełęczy. Z tej strony są brunatne i wyglądają, jakby były usypane z przybrudzonego piasku. Miejscami jeszcze widać śnieg, ale robi się coraz cieplej, powoli pozbywam się czapki, szala, kurtki i gdyby nie to zmęczenie, byłoby całkiem przyjemnie.


u góry droga na przełęcz, na dole - jesteśmy!!!


a tu widoki po drugiej stronie



Po bardzo długim czasie docieram do schroniska, gdzie czeka pomidorówka i padam na otaczający je kamienny murek. Inni robią to samo. Leżymy w słońcu i staramy się chociaż trochę odpocząć, bo przed nami jeszcze dwie godziny drogi. Dociera do nas jedna z dziewczyn i pyta właściciela, gdzie jest toaleta. Na co uzyskuje odpowiedź – „Jak to gdzie? Wszędzie!”. Ot, jakie to proste. Nocujemy w Muktinath, ale zamiast iść prosto do schroniska, zwiedzamy po drodze duży kompleks świątynny. Najgorsze jest to, że przed wejściem do każdej ze świątyń należy zdjąć buty. W tym stanie, w jakim jestem, jest to naprawdę olbrzymi wysiłek. 


odpoczywam :) a poniżej Muktinath - miasto i wewnątrz kompleksu świątynnego



W końcu jest schronisko. Biorę prysznic i zasypiam na stole w trakcie kolacji. O 20-tej, jak nigdy, wszyscy śpimy. Śniadanie wyjątkowo ma być o 8-mej, zdążymy odespać. Mnie wydaje się, że będę spała co najmniej 3 dni, ta jestem zmęczona. I sama nie wierzę, że to możliwe, gdy następnego zrywam się o piątej, żeby przez pół godziny wspinać się w górę i oglądać Dhaulagiri o wschodzie słońca. Zwariowałam?


10 komentarzy:

  1. O Gadzino! POwinien się spodobać??? Cudny absolutnie! Może ja tak wcale nie lubię wygód w postaci łazienki? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Gretko, jesteś tytanem w drobnym ciele! Raz udało mi się wspiąć na Rysy więc wyobrażam sobie jaki wysiłek musiałaś poczynić by dojść tam hen-hen w wysokie góry (mnie na drugi dzień po Rysach udawało się schodzić po schodach tylko bokiem, metodą dostawianych kroczków :D) pozdrawiam serdecznie i zachwycam się Twoimi zdjęciami!

    OdpowiedzUsuń
  3. :) nie. ..nie tylko Ty zwariowałaś, jeżeli już;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Imponujące. I piękno i wysiłek, jaki włożyłaś. Chapeau bas!

    OdpowiedzUsuń
  5. No przecież mówiłam, że będzie się podobał :DDD
    Toia, Ty się pakuj następnym razem, braku łazienki nie odczujesz, no może troszkę... :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Lidko :) Melduję, że zdjęcia dziś znalazłam, więc mailika jakowegoś wysmażę :)
    Rysy też mi dały w kość, choć niby rozchodzona na nie wchodziłam. Tatry w ogóle są dość trudne technicznie. Na szczęście są też piękne dolinki, można odpocząć.

    OdpowiedzUsuń
  7. Doris, samej by mi się zwariować nie chciało, doborowe towarzystwo było potrzebne :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czaro, teraz to mi się wydaje, że wcale nie było tak trudno :) jak to pamięć płata figle...

    OdpowiedzUsuń
  9. trochę mnie pocieszyłaś z Tatrami, bo na Rysy 3/4 szlaku na 4 łapach pokonywałam :D a zjeżdżałam na dooopie - buty zdarłam, bo to zwykłe adidasy były... ale, wiesz to w imie "prawdziwy góral po górach nie chodzi: ;) czekam, dobranoc :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Bo na łańcuchach się inaczej nie da :) aaaa... w adidasach? no tak, to dobrze, że nic Ci się nie stało.
    Poszło :) też idę spać, dobranoc!

    OdpowiedzUsuń