środa, 1 grudnia 2010

Przebudzenie

Codzienność. Niedoceniana, nudna, męcząca, jednostajna, monotonna. Jakże czasem tęsknię za codziennością sprzed kilku lat, kiedy wszystko było wiadome, znane, bezpieczne. Rytm dni odmierzały śniadania, obiady, kolacje, pranie, sprzątanie, bielizna na sznurku, spacer, wyjście do kina, książka do poduszki a właściwie dwie książki do dwóch poduszek. Nuda.

Dzisiejsza codzienność mnie nie ogranicza. Prawie, bo jednak jest praca. Ale cała reszta to zupełna dowolność. Robię co chcę. Mam tyle możliwości. Przynajmniej teoretycznie. Męczy mnie to, chciałabym uporządkowania, jasnych, wyznaczonych reguł i spokojnego rytmu dnia.

Czy to jakaś skaza, że gna mnie gdzieś, dokądś, nie wiadomo po co? Że tak łatwo jest mi zachłysnąć się życiem, szczęściem a tak trudno żyć szczęśliwie? To co mam mnie męczy i chce mi się odmiany a później kolejny raz okazuje się, że to jednak nie to, czego chciałam. Gdzie jest równowaga? I dlaczego jest tak, że czasem bohaterstwem okupionym nadludzkim wysiłkiem okazuje się ugotowanie garnka zupy?

Życie. Czy ma ono jakiś sens? Jeśli tak, to co nim jest? A jeśli nie ma? To może trzeba je przeżyć najpiękniej, najmocniej i tak prawdziwie jak to tylko jest możliwe.

Nie wiem czy każdy ma taki moment w życiu, kiedy się wybudza, od kiedy może powiedzieć, że naprawdę żyje, czuje, jest. Może są tacy, którzy rodzą się z tą umiejętnością, lub przechodzą łagodny proces dojrzewania. Ja tę chwilę pamiętam doskonale. Był piękny lipcowy dzień, słońce świeciło jak oszalałe, niebo się błękiciło, pszczoły brzęczały a pelargonie dotarły do progu czerwieni absolutnej. Od jakiegoś czasu moje życie zginało się jak plastikowa linijka, naddawało, niepokojąco trzeszczało, by tego właśnie dnia pęknąć z suchym trzaskiem. W ciągu kilku minut pędziłam już w dół jakiegoś leja ropaczliwie wyciągając ręce i próbując uchwycić się czegokolwiek, co mogłoby mnie uchronić przed rozbiciem a jednocześnie wiedziałam, że jedynie rozpad na kawałki może mnie uchronić przed całkowitym zniszczeniem. Później była już tylko martwa cisza przerywana jedynie od czasu do czasu brzęczeniem pszczoły. Tak zaczęło się moje obecne życie.

Kiedy codzienność mnie uwiera, zastanawiam się czy warto tak żyć. Ale kiedy coś mnie cieszy, kiedy uda mi się coś osiągnąć, kiedy robię to, co lubię, wiem że warto. I wtedy nawet gotowanie zupy staje się niezwykłą przyjemnością a zwykła codzienność przygodą.

Przebudzenie to początek drogi, najważniejsze to wiedzieć, dokąd się idzie.



25 komentarzy:

  1. nawet jeśli szłoby się tylko dobrze znanym szlakiem. .. och Greto, równowagę jesteśmy zmuszani szukać sobie na własną rękę, może nie jest to zbyt wygodne i wymaga ciągłych wysiłków ale... ale co za nuda byłaby gdybyśmy z tą równowagą rodzili się! pozdrawim :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No nuda by była, fakt. Podobno błądzenie ciekawsze. Równowaga to u mnie krucha sprawa, oj krucha... co ją znajdę, to jakaś wywrotka. Ale idę dalej, bo droga ciekawa.
    :)

    OdpowiedzUsuń
  3. :) no tak - powszechne = zwykłe, nasze, bezpieczne.
    masowość, powszechność, powtarzalność, obecność u wielu..oswaja niewątpliwie 'coś' co 'nowe' i odarłwszy ze smaczku, że "takie pierwsze" osadza to 'coś' na zwykłym miejscu..pośród innych codziennych i niezdumiewająch 'cosiów"..
    Mechanizmy tłumów niewątpliwie istnieją i działają..
    Oswajamy się w końcu i z nowinkami..
    Tymczasem zdarza się przecież, ze to co tłum tłumi pospolicie..nie dla wszystkich przestaje być zdumiewające ;)
    mój Mateusz, który napisać miał wypracowanie pt." co w życiu może być niezwykłego"
    napisał:
    " W życiu wiele może być niezwykłe, zacznijmy co to znaczy, ze coś jest niezwykłe. Dla żebraka na ulicy, niezwykłym może być o pięć złoty więcej wrzucone nić zwykle do jego kapelusza, dla dziecka niezwykłym może być pierwszy ząbek, który mu wypadł, dla panienki, to że za 10 minut stanie się panią, dla kosmonauty, że wyląduje na innej planecie i odkryje tam życie. W życiu różne rzeczy mogą być niezwykłe, od wielkich odkryć kosmicznych po najmniejszy ząbek, tylko czy potrafimy je dostrzec."

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne słowa Greto.
    Wiesz, ja lubię swoją codzienność, czasem wolniejszą, czasem bardzo przyspieszoną. A najbardziej cieszę się, jak sobie wyczarowuję niecodzienność ;) i to niestety, a może stety, nie ma nic wspólnego z równowagą. Czasem mam wrażenie, że chodzę po linie nad przepaścią. Ale się trzymam :)
    Ciepło pozdrawiam!
    O.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ikono, jestem wielką fanką Mateusza! Dzieci często są o wiele mądrzejsze od nas :) Oby nie straciły tej mądrości w fazie dorastania.

    OdpowiedzUsuń
  6. Obieżyświatko, ja też się trzymam, ale ile mnie to balansowanie kosztuje, to wiem tylko ja. Niecodzienność uwielbiam. Często niestety :)
    Pomimo wiatru, lodu i chłodu ściskam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
  7. W tym roku obudziłam się co najmniej dwa razy, trzęsienia i drgania dalej trwają. Wiesz, ja już tak mam, w niecodzienności tęsknię wściekle za codziennością i vice versa. A co do równowagi - czy w życiu aby na pewno o nią chodzi? Może to taka równowaga, jak w jeździe na rowerze?

    OdpowiedzUsuń
  8. dziękuję Gretko za ten wpis.

    OdpowiedzUsuń
  9. i jeszcze jedno - tylko niedogodności, problemy napędzają nas do zmiany. Bez tego nie rozwijalibyśmy się jako ludzie.

    OdpowiedzUsuń
  10. Czaro, to mamy bardzo podobnie, też tęsknię za tym, czego akurat w danej chwili nie mam. Napędza mnie to do poszukiwań, robienia wciąż czegoś nowego, ale czasem bardzo męczy i wtedy myślę sobie, że najchętniej zaszyłabym się w surowych ścianach jakiegoś klasztoru i żyła ciszą i skupieniem, przynajmniej przez pewien czas. Mam zresztą taki klasztor na oku, dojrzewam tylko do tej wizyty.
    Z rowerem mam bardzo różne doświadczenia, piękne ale i bolesne. Jak z życiem.

    OdpowiedzUsuń
  11. Dalio :)

    Co do rozwoju, to chwilowo czuję się spełniona. Moment oddechu proszę.

    OdpowiedzUsuń
  12. Gretuś prawie nieznana mi taka melancholia:)

    OdpowiedzUsuń
  13. Toia, Tobie to dobrze :) ja czasem docieram na skraj depresji, paskudne uczucie.

    OdpowiedzUsuń
  14. moge sie pod kazda literka podpisac:(

    OdpowiedzUsuń
  15. pewnie są też i tacy, którzy nigdy się nie budzą...

    OdpowiedzUsuń
  16. Wydaje mi się, że powinnaś na naszą zimę wyprowadzać się gdzieś na południe. Południowe Włochy, Grecja, a może jeszcze dalej.
    Nasza jesień i zima chyba źle na ciebie wpływa, bardzo nostalgicznie i mocno depresyjnie.
    Przy czym na wiosnę i lato musiała byś wracać do nas; do rodziny i przyjaciół.

    OdpowiedzUsuń
  17. Jolie... cóż tu napisać :(

    OdpowiedzUsuń
  18. Magiana, pewnie tak, ale może im z tym łatwiej.

    OdpowiedzUsuń
  19. Włochy!!! Koniecznie Włochy, najlepiej Sycylia :) Ale Wy Jacku, musielibyście mnie tam odwiedzać :)
    Na mnie tak działa wstrętny, deszczowy listopad. W grudniu zaczyna być lepiej a później to już z górki. Całe szczęście.

    OdpowiedzUsuń
  20. Tak naprawdę to JA marzę o możliwości przeprowadzania się "do ciepłych krajów" razem z bocianami po to aby wrócić na wiosnę i lato.
    Przy czym nie będę upierać się z tym wracaniem :)

    OdpowiedzUsuń
  21. mnie najbardziej dołuje grudzień mimo świąt w tle... zdecydowanie za mało śWIATŁA!!! tegoroczna końcówka roku dostarczyła nam na Podhalu zdumiewającą ilość oświetlenia :) więc palę w kominku i bardzo dobrze się trzymam, czego i Tobie życzę - od Nowego Roku dnia juz przybywa :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  22. Aaaa... i Tu Cię mam, Jacku :))) Dla mnie rok mógłby w połowie mijać we Włoszech, albo na podróżowaniu a tę cieplejszą połowę mogłabym spędzać w Polsce. Nawet mogłabym wtedy pracować ;)

    OdpowiedzUsuń
  23. Lidko, co roku czekam na styczeń i dłuższe dni. Niestety, nad morzem bywa najczęściej tak, że końcówka roku jest całkowicie pozbawiona słońca :( I jak tu nie mieć chandry?
    Uściski!

    OdpowiedzUsuń
  24. na pewno im tak łatwiej...
    to może jakiś zbiorowy zimowy exodus na południe zrobimy? ;) też mi się marzy :)

    OdpowiedzUsuń
  25. Magiana, to trąci jakąś komuną :)) Ale może być!

    OdpowiedzUsuń