sobota, 18 grudnia 2010

Nepal - część 6

Rano oglądam w lustrze swoją twarz. Czy to na pewno ja? Opuchnięta, pod oczami, których prawie nie widać, jakieś wałki, czerwony, poobcierany nos, skóra spierzchnięta, wyglądam koszmarnie. Pocieszam się, że reszta ekipy wygląda podobnie. Na szczęście schodzimy coraz niżej, opuchlizna powinna powoli ustępować. Idziemy przez dystrykt zwany Dolnym Mustangiem, do Marphy, której okolice słyną z destylarni brandy. W ogóle nie przypuszczałam, że taki alkohol jest produkowany w Nepalu. No cóż, popróbujemy. Większa część dzisiejszej drogi biegnie przez dolinę rzeki. Naokoło kolorowe, uprawne poletka, w tle brunatne, nagie wierzchołki, na końcu kamieniste, szerokie dno rzeki. Potwornie wieje. Z czasem robi się to bardzo uciążliwe. Już po godzinie mam pełno piasku w oczach, ustach i nosie. Nie pomaga obwiązanie się chustą, założenie okularów, piasek jest wszędzie. Najbardziej martwię się o aparat, jemu piasek może zaszkodzić najbardziej. Na wszelki wypadek wolę go nie wyjmować. 




dolina Kali Ghandaki i okoliczne wzniesienia na zdjęciach powyżej, na dole - podróż korytem rzeki



Po południu docieramy do Marphy. Miejscowość jest śliczna, białe domki, kolorowe hoteliki, bogato i misternie rzeźbione drzwi i okiennice, czysto, schludnie. Na uliczkach rozłożone stragany z biżuterią, szalami, drobiazgami. Zaczynam żałować, że spędzimy tu tylko jedną noc. Po kolacji czas na brandy. Do wyboru jabłkowa i morelowa. Obie paskudne. Jedzenie za to przepyszne. Zjadam więc dwie porcje i poprawiam kawałkiem ciasta.


Rano wstaję chora. Boli mnie gardło, głowa, z nosa mi kapie, jestem osłabiona i najchętniej dzień spędziłabym w łóżku a nie na szlaku, ale nie mam wyjścia. Wlokę się niemiłosiernie. Ze mną jeszcze kilka osób. Najwyraźniej większość z nas ma dziś zły dzień. Nawet słońce schowało się za chmurami. Po kilku godzinach widzę nasze schronisko. Ghasa, malutka miejscowość, małe schronisko, nie podoba mi się tutaj, ale może to wina mojego samopoczucia. Łykam leki i chcę iść spać, ale trochę mi szkoda opuścić wieczorne pogawędki, więc wciskam się w śpiwór i zalegam na tarasie. W rezultacie spędzam noc pod gołym niebem. Niezbyt rozsądnie, ale tak mi dobrze w tej bliskości z ludźmi, którzy też już zdążyli stać się bliscy, że przestaję myśleć o przeziębieniu. Dobrze mi to robi, bo rano wstaję zdrowa.
Teraz droga schodzi już w niskie partie tropikalnej niemal roślinności. Są bananowce, drzewa pomarańczowe, palmy. Jest zielono, upalnie i wilgotno. Pięknie. Trekking wokół Annapurny jest chyba najbardziej zróżnicowanym krajobrazowo i etnograficznie spośród treków himalajskich, są i wysokie góry i wioski tybetańskie i bujna roślinność. Wokół hoteliku, w którym zatrzymujemy się na poranną kawę kwitną rododendrony. A jest koniec października! Po krótkiej debacie postanawiamy napić się piwa. Pierwszy raz w życiu widzę, jak pięć dorosłych osób, upija się dwoma piwami. To przez ten upał i ogólne zmęczenie. Stan ten trwa na szczęście tylko kilkanaście minut, całe szczęście, bo bałam się, że tego dnia już nigdzie nie dojdę. Idziemy wolniutko, to w zasadzie ostatni dzień w górach, jutro tylko cztery godziny drogi i jedziemy do Pokhary. Zresztą nie ma co się spieszyć. To niezwykłe, zanurzać się po czubki głów w gęstwinie zieleni a za plecami mieć ośmiotysięczniki. Z okna naszego pokoju w Tatopani mamy widok na góry a wystarczy usiąść na progu domku, by poczuć się jak w dżungli. I można wykąpać się w gorących źródłach znajdujących się w wiosce. 






droga do Tatopani - wyżej, na dole - fiznezyjnie zdobione okna w domach, w których kiedyś handlowano kamieniami półszlachetnymi


a tutaj... nogi w soczystej zieleni, głowa w majestatycznych górach



Wieczorem, wiedząc że w końcu możemy sobie na to pozwolić, idziemy „w miasto”, do nepalskiej knajpki. Wystrój bożonarodzeniowy, czerwono-złote girlandy, lampki choinkowe, kicz aż zęby bolą. Właściciel przemiły, częstuje nas piwem, włącza Boba Marleya i robi co może, byśmy byli zadowoleni. Po chwili dołącza do nas grupa Anglików i ich tragarze, ktoś odnajduje płytę z muzyką disco z lat 70-tych i zaczynają się tańce. W życiu nie sądziłam, że będę tańczyć w Himalajach! Kładę się spać późno w nocy, ale taniec daje mi taką energię, że następnego dnia czuję się i tak świetnie. Smutno mi tylko, że to ostatni dzień w górach. Pierwszy raz pojawia się myśl, że moja przygoda powoli się kończy. Po kilku godzinach docieramy do Beni – miejsca, które jeden z towarzyszy treku nazwał „przedpieklem”.  Określenie idealne, miejsce jest straszne. Tym okropniejsze, że zeszliśmy dopiero co z pięknych gór i wpadliśmy prosto w brud, hałas, smród. Nie mogę się odnaleźć i cieszę się kiedy w końcu stąd wyjeżdżamy.      

jeden z samochodów stojących w Beni, z podobizną Marleya w bardzo nietypowym miejscu

                        

10 komentarzy:

  1. To zdjęcie trzecie od góry jest zachwycające! Wspaniała przygoda, Greto :)

    OdpowiedzUsuń
  2. tyle kontrastów i niespodzianek za każdym krokiem! świetna wyprawa - zawsze marzyły mi się ekstremalne podróże bez wygód, gwiazdek hotelowych, posiłków wymyślnych - takie właśnie jak Twoja = idziesz i nie możesz uwierzyć, że dzieje się to naprawdę! :) pozdrawiam:)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Wszystkie zdjęcia wspaniałe! To trzecie, o którym wspomniała Czara, to chyba moje ulubione z Twojego szóstego wpisu Greto :)
    To, co przeżyłaś i widziałaś, to wielki skarb i nikt go Ci nie zabierze.
    Serdeczności :)
    O.

    OdpowiedzUsuń
  4. pieknie, pięknie!!! podziwiam prace i konsekwencje włożoną w tworzenie bloga...
    a podróży zazdroszczę

    ale może kiedyś?! m

    OdpowiedzUsuń
  5. Czaro, to był widok zapierający dech, stałam, patrzyłam i nic do szczęścia nie było mi potrzebne.
    Powiem cicho, że mam nadzieję na powtókę takiej przygody, może nawet będzie większa? :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Lidko, z pewnością by Ci się podobało! Mam nieodparte wrażenie, że lubimy poznawać świat w podobny sposób :)
    Miłej niedzieli i resztki soboty :) Uściski!

    OdpowiedzUsuń
  7. Najwyraźniej to zdjęcie bije rekordy popularności, Obieżyświatko :)
    Ja wychodzę z takiego założenia, że mogę nie mieć wielu dóbr materialnych, każdą zaoszczędzoną kwotę wydaję na podróże, więcej dla mnie znaczą, niż np. lepszy samochód. Myślę, że wiesz o czym mówię, prawda? :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Może... :))
    Przecież ja leniem jestem, tylko z tym walczę :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Wiem Greto, bo sama mam podobnie :)
    Słonecznej niedzieli!
    O.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wiedziałam Obieżyświatko, że z Ciebie pokrewna dusza :)
    Miłego dnia!

    OdpowiedzUsuń