środa, 15 grudnia 2010

Nepal - część 3

Rano deszcz leje strumieniami i za nic nie chce przestać. Łudzę się, że może do czasu wymarszu minie, ale po 2-ch godz. wiem, że nie ma na to szans. Czeka nas więc 7-godzinna wędrówka w strugach wody. Fantastycznie... Dodatkowo odkrywam, że zgubiłam gdzieś czapkę, nie wiem czy będę miała gdzie kupić następną, za to wiem, że pod przełęczą będzie mi ona bardzo potrzebna. Przekopuję plecak, ale niestety, zguby nie ma. Postanawiam zamartwiać się tym później, póki co przeraża mnie ulewa. Teoretycznie jest już po porze monsunowej i niby nie ma prawa padać. Najwyraźniej deszcz nie zdaje sobie z tego sprawy. A co, jeśli będzie tak przez cały trek? Nie dość, że to nic przyjemnego iść ponad 300 km w deszczu, to jeszcze nie zobaczymy gór. Wychodzimy więc w raczej kiepskich humorach. Droga nie jest na razie trudna, wysokości nie są zbyt duże, w zasadzie idzie się łatwo. Po drodze mijamy wioseczki, pola uprawne, poletka na zboczach, wszystko nowe i egzotyczne, ale mało kto ma ochotę wyciągać aparat i robić zdjęcia. Ja też wolę nie ryzykować zalania sprzętu już pierwszego dnia trekkingu. Po ponad 4 godz. przerwa na zupę. Pomidorową. Ponieważ czas oczekiwania na posiłek znacznie różni się od europejskiego, postanowiliśmy że będziemy zamawiać to samo, żeby chociaż w ten sposób trochę go zaoszczędzić. I tak przez następne 14 dni jedliśmy pomidorówkę. Ale myli się ten, kto pomyślałby, że to monotonne, to naprawdę za każdym razem była inna zupa. Raz otrzymaliśmy nawet pomidorową z jajecznicą w środku! Po zupie jeszcze 2 godzinny marsz w deszczu. W końcu docieramy do schroniska w Jagat. Na szczęście zaczyna się lekko przejaśniać a sznury wody zmieniają się w lekką mżawkę. Jest nadzieja! Wieczór upływa na grze w scrabble, czytaniu książek, rozmowach. To reguła na szlaku, siedzi się razem w jadalni, bo najczęściej jest to jedyne ogrzewane w schronisku miejsce, ale też dlatego, że ma się czas na to, na co najczęściej brakuje nam go w naszym zwariowanym świecie – na bycie z drugim człowiekiem. Dla mnie ten wieczór kończy się niespodzianką, znajduję w głębi śpiwora swoją czapkę. Tylko po co ją tam wkładałam?

Rano budzi mnie jakiś szum. Z przerażeniem myślę, że to znowu deszcz, ale na szczęście okazuje się, że to pobliska rzeka a na zewnątrz świeci oślepiające słońce. Jejku, jak tu pięknie! Dopiero teraz, kiedy przestało padać widać dokładnie soczystą zieleń i ośnieżone szczyty w tle. Jeszcze nie ośmiotysięczniki, ale już mam przedsmak tego, co mnie czeka. Droga do Bagarchap ( 2100 m ) wydaje się przyjemnym spacerkiem, szybko się jednak przekonuję, jak bardzo się myliłam. Dobrze, że po drodze można zatrzymać się w mijanych wioskach i napić herbaty. To sposób Nepalczyków na zarabianie a mnie podtrzymuje to na duchu.




po drodze mijaliśmy pola, wioski jakby żywcem wyjęte z Dzikiego Zachodu oraz suszącą się paprykę


Po 9 godzinach docieramy do schroniska. Jestem wykończona i zaczynam powątpiewać czy dam sobie radę w wyższych partiach gór. Wieczorem jest zimno, jadalnia jest nieprzyjemna a jedzenie w smaku przypomina naftę. Jestem kompletnie zrezygnowana i szybko kładę się spać. Czy ja na pewno dobrze zrobiłam przylatując tutaj? Kolejna pobudka znowu przed szóstą. Dziewczyny na dźwięk budzika wsuwają się jedynie głębiej w śpiwory, ale ja dzielnie naciągam polar i idę przed schronisko umyć zęby. Wychodzę, patrzę na góry i staję jak wryta. Przede mną jest najpiękniejszy widok jaki kiedykolwiek widziałam. Złote szczyty na tle czarnych, uśpionych masywów. Właściwie najpierw pomarańczowe, później złote a na końcu srebrzyste, skrzące. Biegnę po aparat i już wiem, że przyjazd tutaj nie był pomyłką.


Po śniadaniu wymarsz. Jesteśmy na terenie tybetańskiego dystryktu Manang. Mieszkańcy to buddyści i widać to zarówno po mijanych po drodze wioskach z klasztorami, jak i po stojących na trasie kamiennych murach mani, czortenach czy młynkach modlitewnych. Coraz więcej też powiewających na wietrze flag modlitewnych, które najbardziej kojarzą mi się z Himalajami. Pewnie dlatego, że znam je ze zdjęć w albumach i gazetach. Wchodzimy coraz wyżej i robi się coraz chłodniej, ale zaczyna być to uciążliwe dopiero popołudniu i wieczorem, bo w ciągu dnia wciąż świeci piękne słońce. Po drodze do Chame- stolicy dystryktu, niespodzianka – zza jednym z zakrętów ukazuje się nam pierwszy ośmiotysięcznik – Manaslu.





Widok niesamowity: na wprost, przed nami ścieżka na obrzeżach lasu a za nią wielka, śnieżna ściana. Oczywiste jest, że mamy do niej wiele kilometrów. Jak więc potężna jest naprawdę? Nocujemy w niewielkich domkach u stóp górskiego pasma Lamjung. Kiedy leżę w łóżku przez okno widzę białe kolosy wyrastające jakby z ogródka otaczającego nasz hotelik. Czuje się tylko małym trybikiem we wszechświecie, ale jednocześnie czuję, że nawet w tak małej istocie jak ja, jest ukryty cały wszechświat. A tak się kiedyś śmiałam z ludzi, którzy opowiadali o duchowych przemianach. Wychodzę na ganek i patrzę w gwiazdy. Tu, gdzie nie ma elektryczności ( a nawet jeśli jest, to i tak jest wieczorem wyłączana ), niebo jest czarne czernią tak głęboką, że można się w niej utopić, gwiazd są tysiące i każda świeci jedynym, niepowtarzalnym blaskiem a wkoło jest spokój, który jeśli tylko się chce, można poczuć niemal fizycznie. Jest pięknie. Kolejnego dnia docieramy do granicy lasów. Zaczynają się wysokie góry. Docieramy do miejscowości Pisang, położonej na wysokości 3200m. Wczesnym popołudniem idziemy zwiedzać gompę, czyli klasztor lamajski znajdujący się w Górnym Pisangu. Klasztor jest nieduży, ale prześliczny i bajecznie kolorowy. Napotkany mnich otwiera go na nasza prośbę i pozwala zwiedzić w środku. Po wejściu mam wrażenie, że oto eksplozji uległ zbiornik z wszystkimi możliwymi barwami, najdziwniejsze jest jednak to, że pomimo swej krzykliwości i intensywności, nie ma się wrażenia przesytu. Jakoś wydaje się to naturalne. I bardzo mi się podoba. Siadam na schodach klasztoru, na wprost mnie masyw Annapurny, siedzę sobie, patrzę się i jestem szczęśliwa. Ciekawe czy ma to coś wspólnego z nirwaną?


klasztor i jego wnętrze



A wieczorem kolejna porcja scrabbli, pierożki momo i masala tea. Ależ będzie mi tego brakować po powrocie do kraju.


tu nocowaliśmy



10 komentarzy:

  1. :) wiesz, że mam to ciągle przed okiem..jak żywe wszystko..?

    OdpowiedzUsuń
  2. warto było, bardzo warto!!! urzekły mnie te stosy drewna :) sama mam taki piękny stosik pod daszkiem garażu :))) mam bardzo pierwotne i silne więzy z drewnem opałowym - można rzec, że żyję od kominka do ogniska :) jak widzę gdy ktoś nieumiejętnie rozpala ogień... to najczęściej wyrywam się z pomocą :D pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja mam różnie - raz na wyciągnięcie ręki a raz tak bardzo daleko. Ty, Dorisku, odświeżyłaś sobie te widoki w tym roku :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Lidko, pewnie że warto :) ale miałam kilka chwil zwątpienia. Kominka to Ci zazdroszczę tak, że teraz to ja zielenieję. Miałam kiedyś kominek, bardzo krótko, ale nie zdążyłam się nim nacieszyć. Może kiedyś :)
    Uściski z lekka zmrożone, bo przed chwilą z baaaaaardzo rześkiego spacerku wróciłam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. dech mi zaparło...jak pięknie... :-) Olesia

    OdpowiedzUsuń
  6. No nareszcie podarowałam sobie tą odrobinę luksusu i przeczytałam hurtowo. Urzeczona jestem ale chyba nie gotowa na taką wyprawę, tym bardziej podziwiam :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Olesiu, tam jest przepięknie :) Nepal to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, jestem pewna.

    OdpowiedzUsuń
  8. Toia, to taka wyprawa dla psjonatów jednak, nie każdy lubi się męczyć :) Ale dla tych widoków i doznań, warto.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja też przeczytałam hurtem, choć wcześniej śledziłam w odcinkach. Cudnie się maszeruje z Tobą, nawet w deszczu, zwłaszcza, że w ciepełku domowego kaloryfera ;) A co to są pierożki momo?
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  10. Czaro, zapraszam na dalszą wędrówkę, miło maszeruje się w świetnym towarzystwie :)
    Pierożki momo to specjalność nepalska i tybetańska, pierogi nadziewane mięsem ( najczęściej mięsem jaka ) - gotowane lub smażone, ale jakoś tak dziwnie, bo smakują inaczej niż te smażone, które znam. Jest też wersja wege, obie, mięsna i bezmięsna, są mocno przyprawione, pyszne.
    Macham Ci znad morza :)

    OdpowiedzUsuń